Finałowa kolacja w podziemnej restauracji już za nami. Ogromna energia kumulowana wokół całego procesu, wybuchła w ostatniej fazie. Bez zadęcia i teatralności. Doskonale patrzyło się na swoich, pracujących podczas kolacji, kumpli, którzy byli w tych działaniach zupełnie naturalni, tak jakby serwowane przez nich dania były przedłużeniem ich osobowości. Widziałam, że wszyscy: szefowie kuchni, naukowcy, studenci, artyści, rzemieślnicy, ceramicy, szklarze, muzycy, filmowcy, barmani, bariści, rolnicy, jesteśmy w odpowiednim dla siebie miejscu – w FTT powiedzielibyśmy: „tu wszystko się zgadza”. Przepełnia nas duma i świadomość błędów, jakie popełniliśmy. Za nami pierwsze refleksje i wyznaczanie azymutu na kolejną przygodę.
Być może powinnam napisać o tym, czego nie udało się zrealizować. Ale trudno rozważać podobne rzeczy, jeśli działa się z takim zapałem i przekonaniem o chęci rozwoju. Znasz punkt, z którego wyruszasz i wiesz, gdzie wszyscy razem musimy dotrzeć. To, co dzieje się po drodze, jest bezcennym doświadczeniem. Innego planu „Ziemi i Wody” nie było, więc tak naprawdę wszystko, co miało się wydarzyć, wydarzyło się.
Jako grupa zamykamy rozdział, w którym zmagaliśmy się z żywiołami ziemi i wody. Podniesiona poprzeczka nie okazała się przeszkodą nie do zdobycia. I tym razem smak w FTT przekroczył swoje granice i stał się konstruktem, na który wpływ ma zmysł wzroku, dotyku, dźwięku, zapachu i niedefiniowalne „coś” powstające na ich skrzyżowaniu. Może to emocje? Nimi, zdecydowanie, przesiąknięta była podziemna kolacja. Doskonale ułożony przez Tomka Hartmana i Michała Czekajło scenariusz spotkania, rozciągał je gdzieś pomiędzy poczuciem bezpieczeństwa – smakami znanymi z dzieciństwa (potrawa z pieczonych warzyw Tomasza Trąbskiego, woda z sadzawki, zapach spalonego drewna, bulion z gołębia, zapach grzybów). Po czym wysyłał na antypody na spotkanie z ekstremalnymi, wywołującymi dreszcze, zupełnie nieznanymi, stającymi wbrew przyzwyczajeniom, smakami stuletniego jaja, kawioru ślimaczego i daikonu z kaliną Luizy Trisno, kolejną potrawą Czekajły, którą od samego początku określał epitetami „zła”, „agresywna”, gdzie smaki jesiotra i małży uzupełnione były tajemniczą „esencją z jeziora”. I kończył tę części daniem Michała Werdy, który zaserwował potrawę z robaków. Choć wizualnie jego tacosy z mącznika młynarka z serkiem z fasoli i zwiniętym liściem, sprytnie ukrywającym karaczana, nie powinny były niepokoić, dla niejednego gościa stanowiły wyzwanie. Na koniec, by wyciszyć rozedrgane emocje, nadeszło słodkie ukojenie – Adrian Klonowski zaserwował potrawę z dzika w towarzystwie plastra miodu, liścia buku i andrutów z esencją z milejowickiej gleby. Po nim rewelacyjny przerywnik Krzysztofa Klimaszewskiego, jakim było marynowane jabłko – doskonale wyważone – słodkie, kwaśne, ostre. A na koniec, również Klimaszewski, podał lody drożdżowe, szarą renetę, z ziemią czekoladową i karmelem czosnkowym, do której Filip Kucharczyk zaparzył kawę Rwanda Coko, podbijając jej smak magnezem i sodem. Brawa!
Od listopada ubiegłego roku poznałam tylu ludzi i robiłam niezliczoną ilość najbardziej abstrakcyjnych rzeczy. Zdecydowanie czuję w sobie i widzę rozwój wokół siebie. Niejednokrotnie zdałam sobie sprawę, że uczestniczę w rzeczach wyjątkowych na skalę świata. Dziś to wszystko za nami, każdy pewnie, z nutką niepokoju, zadał sobie pytanie „co teraz?”. I tutaj można zacytować Tomka Hartmana: „Dobra robota! Ciśniemy dalej!”. Zdecydowanie: nie mogliśmy nawet odpocząć, tyle nowego już się zaczęło…
Tekst: Agnieszka Szydziak, zdjęcia: Jędrzej Stelmaszek
Ziemia i Woda zakończona!
