JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE, MIEJSCA

A oni tańczą wciąż

dirty dancing

Słowniki opisujące słowa „klasyka” i „arcydzieło”, używają określenia „synonimy”. Ale jeśli pogrzebiemy trochę głębiej, okaże się, że tak prosto wcale nie jest. Żeby rzecz lepiej naświetlić, podam przykład. W sierpniu 1987 roku swoją premierę miała typowo wakacyjna produkcja, kierowana głównie do młodzieży i zatytułowana „Dirty Dancing”. W film nikt nie wierzył. Wstępnie zmontowana, wyświetlana na pokazach próbnych kopia spotkała się z chłodnym przyjęciem, a producent, Aaron Russo, po jej obejrzeniu miał – wedle anegdoty – powiedzieć: „Spalić negatyw i zainkasować ubezpieczenie”. Poważnie brano pod uwagę, by film zaraz po premierze zdjąć z ekranów i wprowadzić do obiegu wideo. Gdy jednak „Dirty Dancing” trafiło do kin, zaczęły się dziać cuda. Prosta historia o pierwszej wakacyjnej miłości z miejsca zaczęła się cieszyć kultową sławą, widzowie chodzili na film po kilka, kilkanaście razy, a album ze ścieżką dźwiękową sprzedał się w nakładzie ponad 32 milionów egzemplarzy (na pierwszym miejscu listy „Billboardu” spędził 18 tygodni!).

Ale najciekawsze zaczęło dziać się później. Bo miesiące i lata mijały, a nieprzemijająca popularność „Dirty Dancing” tylko się umacniała. Film okazał się pierwszym tytułem w historii kina, który po wprowadzeniu na rynek wideo, sprzedał się w ponad milionie kopii. Nie ma miesiąca, by nie wyświetlała go jakaś stacja telewizyjna. A o jego kultowym statusie niech świadczy scena-hołd z komedii „Kocha, lubi, szanuje” (2011), w której półnagi Ryan Gosling odtwarza taneczne ruchy Patricka Swayze’ego – ku uciesze Emmy Stone oraz całej żeńskiej części widowni i nie tylko.

Obecnie „Dirty Dancing” cieszy się zasłużoną sławą popkulturowej ikony lat 80. ubiegłego stulecia i z całą pewnością należy nazywać go klasyką. Ale czy arcydziełem? No właśnie. Intuicja językowa każe nam za arcydzieła uznawać rzeczy wybitne. Najważniejsze dla danej epoki lub stylu. Erudycyjne. Innowacyjne. Genialne. Arcydzieła to „Obywatel Kane”, „Czas Apokalipsy”, „Rashōmon”, czy „Gabinet doktora Caligari”. „Dirty Dancing” do tego towarzystwa nie pasuje. I dobrze, bo jego siła leży gdzie indziej.

O ile mnie pamięć nie myli, podczas naszej festiwalowej dyskusji wyrysowaliśmy na serwetce trzy okręgi. Oprócz dwóch, nazwanych „arcydzieło” i „klasyka”, był też okrąg z napisem „pamięć”. Być może w kontekście powyższych rozważań stanowi to kwestię kluczową. Arcydzieło nie musi być powszechnie znane i pamiętane, by nadal utrzymywało swój arcydzielny status. Tak zdarza się choćby w przypadku dzieł kinematografii narodowych, które nie mogą liczyć na szeroką dystrybucję, bądź utworów, które z racji swojej nietypowej formy nie nadają się do powszechnej konsumpcji. Niewątpliwie genialne „Szatańskie tango” w reżyserii Węgra Béli Tarra liczy sobie – bagatela – siedem i pół godziny (choć sam film składa się z zaledwie 39 scen), trudno więc liczyć na to, że ruszą na niego tłumy wygłodniałych kinomanów.

W przypadku klasyki tak to chyba nie działa. Klasyka musi żyć i rezonować. Odbijać się echem i ulegać twórczym przekształceniom. I wcale nie musi być przy tym dziełem wybitnym. Ani nawet bardzo dobrym. Kto nigdy nie nucił pod nosem „(Iʼve Had) The Time of My Life”, niech pierwszy rzuci kamieniem.

 

Tekst: Dorota Chrobak

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin