JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE, MIEJSCA

Pobudka


Ziemia. Myślę o moim jej kawałku, tym, gdzie stawiam stopy: mojej kuchni, mojej pracowni, moim mieście. Jakoś tak je widzę: małomiasteczkowa, eklektyczna, niska architektura wchłania, absorbuje ludzkie życie, istnieje razem z czasem i energią trwania w niej mieszkańców. Przez ich losy, ich utraty i naddatki miasto zyskuje patynę, zadrapania, okaleczenia, zmarszczki, fałdy, tyje, matowieje. Świątyniami nabiera wiary, pomnikami nabiera przekonań. Kiedy myślę o mieście i pokarmie, jedzenie traci niewinność, robi się polityczne, nie jest bezgrzeszne. W miastach bywa, że dobrze się jada, i jada się często tuż obok głodu. Albo, gdyby obrócić to zdanie na podniebieniu: miasto da się zjeść. Zapach, namacalność, dźwięk materiałów to rodzaj ich języka, a miasto jest bardzo materialne i mówi wieloma językami różnych substancji, składa się z punktów związanych z jedzeniem
w publicznej przestrzeni, do których wychodzi się chętniej, częściej, im jaśniej i cieplej.

Kiedy odrętwiała ziemia roztapia na sobie zimną skorupę, jej hormony płodności zaczynają powoli skwierczeć, to i ja, wyczuwając nieznanym mi zmysłem ten podskórny ruch, zaczynam wychodzić na powierzchnię, jak zwierzę z sennej nory. Wszyscy zaczynamy bardziej wyruszać ku sobie, przecinać się, krzyżować się, pienić przy społecznych stołach, parapetach food trucków, ladach, improwizowanych barach. Dla mnie to właśnie targi, rynki i budy ze street foodem, kantyny, a nie wykrochmalone nieskazitelnie restauracje i wyjałowione, higieniczne korporacyjne sieciówki o smaku uniwersalnie żadnym są rzeczywistą opowieścią o miejscu, wspólnocie i kulturze. Targ jest uwodzicielski, wydziela mocne feromony, rynek w mieście świadczy o jego witalności, stragany z ulicznym jedzeniem mają seksapil nieporównywalnie silniejszy od dizajnerskich kawiarenek, które po kilku dniach mojej podróży po różnych miastach zaczynają mi się mylić, bo tak silnie podlegają temu samemu, obowiązującemu trendowi. Targów Lizbony, Ankary, Paryża, Rzymu nie pomylę za to nigdy.

Są miasta, które rozpoznam po krzepkim zapachu palonego cukru, pieczonego chleba, rzeźni, serowarni, portu. To wokół rynków powstają dzielnice, to rynki uruchamiają mieszkalne, żywe obszary na mapie przyciągające resztę miasta. Jedzenie na targowiskach determinuje całe rewiry i metropolii, i mieścin Tajlandii, Meksyku, Korei, Izraela, wystarczy spojrzeć, czym dla Barcelony stała się Boqueria. To na rynki jadę w obcym kraju, jeszcze zanim pójdę do muzeów. Ich architektura nie potrzebuje filarów, sklepień, fresków, trwałych ścian, choć bywa i taka, ale to częściej architektura ruchoma, nieudekorowana, teatr idealny dla całodniowego performensu, jakim są bujne gesty, nawoływanie, harmider, pokrzykiwania, zaśpiewy sprzedawców. I te różnorodne martwe natury z niepokojącego mięsa, perłowych ryb, kalejdoskopy barw owoców, miednic oliwek i orzechów, pryzm przypraw: niewiele znam bardziej zmysłowych widoków od góry dojrzałych, błyszczących, fallicznych bakłażanów. To na targach życie jest łaskawsze dla niezamożnych i dla bezdomnych, tam mają gwarancję posiłku lub dużą nań szansę z przecen i z miłosierdzia. W umordowanym, bestialsko zamęczonym Aleppo i Damaszku, w skomercjalizowanym Stambule widać, słychać i czuć, czym jest brak targu przypraw, który determinował całe przyległe ulice, pieczętował tożsamość miejsca. Czuć, czym jest pustka po suku.

Sopocki rynek w ciągu mojej biografii zmienił miejsce z centrum na sąsiedztwo wyścigów konnych, ale to z tamtym z dzieciństwa jestem związana uczuciem: tam jako trzylatka wylizałam musztardę z papierowej tacki z pieczoną kiełbasą, tam w wakacje biegałam rano po kalafiory, młode kartofle, fasolkę i kolby kukurydzy: podstawy naszej rodzinnej diety. Prawie te same składniki znalazły się w średnio ostrym zielonym curry z garścią ryżu, którym to artysta Rirkrit Tiravanija w 1992 poczęstował gości w zaimprowizowanej jadłodajni w galerii 303 w Nowym Jorku. Później, w ogromnej skali powtórzył to doświadczenie na drugim piętrze w MoMA, serwując przez cały styczeń i kawałek lutego tajski posiłek za darmo do godziny 15 każdemu, kto tego zapragnął. Wszystko pod hasłem „Eat and socialize!” ( Jedzcie i łączcie się!). Monstrualne ilości zupy przygotował na zapleczu muzealnej kafeterii (bo w samym muzeum to niemożliwe ze względu na przepisy przeciwpożarowe). W 36. minucie od rozpoczęcia wydawania jedzenia z kolejną parzącą w dłonie miską odeszła setna osoba, więc tempo pracy i tak zwanej wydawki musiało być wartkie, a zainteresowanie duże. W tym pozornie prostym, konceptualnym kawałku sztuki relacyjnej artysta zachęca uczestników do wejścia nie tyle w kontakt z dziełem, ale ze współbiesiadującymi i sobą samym. W przeciwieństwie do podziwiania eksponowanych obrazów nie patrzysz już tylko na sztukę, tylko stajesz się jej częścią, jedząc, uczestniczysz w twórczym geście i jednocześnie jesteś tworzywem. Często elementem prac Tiravanii jest proces: słuchanie muzyki, życie towarzyskie, interakcje międzyludzkie, dzielenie się jedzeniem, które traktuje jako klucz do kultury. W roku 2012 zaproszony zostaje do przekształcenia głównej sali Grand Palais w Paryżu w publiczną sześciogodzinną salę bankietową. Od południa do północy w sobotę 7 kwietnia na długich drewnianych stołach prezentuje się skromne menu: wyłącznie tajska zupa tom kha w potężnych kotłach – to instalacja „Soup/No Soup”. Od bycia biernym widzem użytkownik staje się aktywnym uczestnikiem „rzeźby społecznej”, idei odmienności, wzajemnej akceptacji, osobliwego koczownictwa z elementem spotkań losowych. Syty mieszczuch może dzielić stół i chwilę ciepłej wymiany z flaneurem, spotkanie staje się sensem tej pracy,
staje się doświadczeniem, zaciera różnicę między sztuką a życiem. Idea instalacji kwestionuje wysoki status i formę dzieła sztuki, znosi tradycyjne granice między rzeźbą, instalacją i sposobem komunikacji artysty z widzem-uczestnikiem. Pozwala artyście być naiwnym idealistą, nie posługiwać się walutą, jak w jednej z prac Tiravanii opartej o zasady restauracji typu comida corrida, gdzie za posiłek „płaci się” swoim czasem na zmywaku, obieraniem warzyw, umiejętnością gotowania. Artysta może pokazać twarz wrażliwą społecznie, zamiast jedynie zaspokajać estetyczne wymagania burżuazji, którą stać na obraz mistrza, a posiłkowi pozwala pełnić swobodnie niewymuszoną funkcję koncyliacyjną – Tiravanija całą instalację „Soup/No Soup” zbudował we współpracy z organizacją
walczącą z bezdomnością i ubóstwem Emmaüs Solidarité. W swojej książce kucharskiej (a nie monografii artystycznej) „Just Smile and Don’t Talk” będącej retrospektywą podsumowującą wystawy i opisującą naczelny aspekt jego sztuki: nieprzewidywalność interakcji społecznych w miejscach spotkań, Rirkrit Tiravanija dzieli się z nami całą recepturą na swoje zielone wegetariańskie curry. Muszę kupić mleko kokosowe, galangal, fasolkę, bakłażana, kalafiora i grzyby, w lodówce mam liście kaffiru i trawę cytrynową. Jest poranek, może już nieco jaśniejszy niż poprzednie, ziemia znowu zacznie rodzić, może spotkam kogoś z Was, wychodząc częściej, jest nadzieja.

 

 

Tekst i zdjęcie:
Anna Królikiewicz

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin