Mówią na nią Flammkuchen albo tartée flambée, w zależności od tego, po której stronie w odwiecznym niemiecko-francuskim konflikcie zdecydujemy się opowiedzieć. W jednym i drugim języku znaczy to samo: pieczona w ogniu. A dokładniej, cienko rozwałkowana tarta z ciasta chlebowego, wypiekana w kamiennym piecu, obowiązkowo posmarowana créme fraîche.
Tradycyjnie, danie robione było tylko przez wiejskie rodziny, głównie po to, aby sprawdzić temperaturę pieca przed pieczeniem chleba. We Flambéerii tradycyjna jest tylko jedna pozycja w menu: flammkkuchen z créme fraîche, bekonem i cebulą. Cała reszta krótkiej karty, to wariacje na temat flambée. Na podpłomyku znajdziemy między innymi krewetki, hiszpańską chorizo, cukinię, ser kozi, a nawet kwiat lawendy. Jednak wszystkie te dodatki zdałyby się na nic, gdyby nie prawdziwy, kamienny, opalanym olchem i dębem, piec. Na szczęście we Flambéerii długo szukać go nie trzeba, bo stanowi centrum wnętrza, które jest jasne i surowe, jest drewno, no i są cegły. Jednak ze względu na wystarczająco oryginalny koncept całości, możemy przymknąć na to oko. No i przy okazji pogratulować odwagi w stworzeniu kulinarnego novum, w niezwykle lubiącej powszechne trendy stolicy.
Tekst: Dorota Ziółkowska, zdjęcia: Jarosław Roger Berdak/Flambeeria
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link