Pierwsze zapamiętane jedzenie: przyjemność czy kłopot?
Przyjemność! Nienasycona łapczywość. Byłam w stanie zjeść wszystko, co mi podano, i wciąż było mi mało, jeszcze podjadałam wszystkim dookoła. Mama nie mogła znieść, że jadłam swój obiad, obiad taty, a potem jeszcze prosiłam o jej porcję. Usiłowała mnie pohamować. (śmiech)
Ona gotowała?
Nie! Gotowała, doskonale zresztą, moja babcia. Nigdy potem nie jadłam czegoś, co by miało taki smak.
Jakie to były dania?
Same polskie rzeczy. Zupy warzywne, na kościach wołowych, z chrupkimi, nierozgotowanymi warzywami: kala or, groszek, zielona fasolka. Pamiętam, że babcia słodziła je trochę…
Jak panie kucharki w przedszkolach!
Tak, dokładnie. Ale tylko odrobinę! Dodawała też trochę śmietany. Te zupy były niesamowite. Babcia piekła też takie pyszne placki ze śliwkami z półkruchego ciasta, w wielkich blachach. Cielęcinę moczyła w mleku i dusiła godzinami. Marchewkę z groszkiem serwowała z młodą kalarepką, wszystko oczywiście z zasmażką. Ale co najważniejsze, to jedzenie miało kolory i było przepyszne. I też raczej tuczące, więc byłam raczej dzieckiem okrągłym…
Miałaś jakieś traumy jedzeniowe, jakieś swoje szpinaki?
Nie. No, może tylko pierogi ruskie, ale to dlatego, że się po nich kiedyś pochorowałam. Poza tym byłam dzieckiem, które jadło wszystko: w szkole koleżanki i koledzy oddawali mi swoje drugie śniadania, żeby udać przed rodzicami, że to oni je zjedli.
Czyli byłaś jadkiem.
Całkowitym jadkiem!
Miałaś kompleksy, że jesteś grubaskiem?
Dopiero potem, jak się pojawiły kwestie chłopaka, w liceum. Wtedy się zaczęłam odchudzać i uważać na to, co jem. Jem bardzo szybko i łapczywie, w sumie nie jestem jakaś szalenie kulturalna przy stole. Wyjadam ludziom z talerzy rękoma, bardzo to niektórych bawi, a innych wkurza.
Rodzice w ogóle nie gotowali?
Mama nie gotowała nigdy. Nie lubiła tego. Uważała to za idiotyzm i stratę czasu. Nie znosiła wtłaczania jej w taką typową rolę kobiety, uciekała przed nią. Uważała, że robienie obiadów dla rodziny jest udupiające. Bo w tym czasie można napisać książkę albo gdzieś wyjść. Podobnie nie dbała o mieszkanie, panował w nim chaos. To był wyraz jej buntu obyczajowego.
Co na to tata?
Kiedy zabrakło babci, on przejął ster w kuchni. Gotował, potra ł godzinami stać przy kuchence w naszej małej kuchni w bloku albo na Mazurach, coś tam pichcąc. Dusił mięso: brał wołowinę, warzywa kroił w małą kosteczkę, smażył na takiej starej patelni żeliwnej, a potem przekładał do gęsiarki. I dusił to 6–7 godzin. Robił też takie wielkie zupy z mięsem.
A ty?
Mnie gotowanie odstresowuje. Moją mamę stresowało. To generacyjna różnica! Ale wtedy to był przymus, kryzys, walka o każdy składnik i wiele godzin stania najpierw w kolejce, a potem w kuchni przy garach. Mama nie znosiła koncepcji kobiety gotującej.
A ty jednak ją podjęłaś… kiedy sama zaczęłaś gotować?
Już na studiach, w Filmówce. Od razu to bardzo polubiłam. Mama była zszokowana, kiedy mój chłopak dał mi w prezencie garnek. Zrobiła mi dziką awanturę. Jej zdaniem to było obrzydliwe. Jak raz zadzwoniłam do niej po przepis na lane kluski, to się rozłączyła, krzycząc, że lanym ciastem to sobie mogę głowę polać. Kulinariów nie cierpiała.
To od kogo się uczyłaś, od kogo brałaś pierwsze przepisy?
Pomysły przywoziłam z wyjazdów. Wcześnie zaczęłam podróżować. Jeszcze w szkole filmowej, to był jakiś 1995/96 rok. W Polsce dopiero odradzającej się po zmianie systemu wiedza o dobrym jedzeniu była znikoma. A na Zachodzie ludzie ze świata filmu zapraszali mnie do knajp, do domów na obiady, kolacje. Znany krytyk filmowy Geoff Andrew, który uwielbia jedzenie i wino, zabrał mnie do restauracji w Londynie, zamówił mi rybę, która w ogóle nie przypominała tych polskich morszczuków w panierce. To był monk sh, nie miałam wtedy pojęcia, że po polsku to się nazywa żabnica.
Karl Baumgartner, producent filmów Kusturicy i Jarmuscha, pół-Włoch, uwielbia gotować, a zwłaszcza makarony. Robi je w wielkim garze, mówi, że makaron musi mieć dużo przestrzeni. Dzieli je na letnie i zimowe. Te pierwsze podaje z zimnymi sosami. Pomidory, papryczki, natka pietruszki, czosnek, koperek, zalewa to oliwą, a potem wrzuca makaron i krzyczy: eat immediately! (śmiech) A wariant zimowy to wszystkie możliwe sosy duszone, do których obowiązkowo każe wrzucać pastę, a nie odwrotnie. To były takie moje pierwsze lekcje kuchni. Karl zauważył, że lubię jeść, że mnie to ciekawi, więc zabierał mnie do fajnych restauracji. Nie wstydziłam się i o wszystko wypytywałam: co to jest to, a co to tamto…
Wracałaś do Polski i…?
Pamiętasz, były takie supermarkety Billa…
Usiłowałam tam znaleźć jakieś odpowiednie składniki i robiliśmy kolacje, rozmaite befsztyki, mięsa, próbo- waliśmy podawać ryby, wszystko tak trochę po omacku.
Jem bardzo szybko i łapczywie, w sumie nie jestem jakaś szalenie kulturalna przy stole. Wyjadam ludziom z talerzy rękoma, bardzo to niektórych bawi, a innych wkurza. Jedna koleżanka nawet wypominała mi, że nie zachowuję się jak dama. Na co odpowiedziałam: „Bo damą nie jestem”.
Byliśmy z Michałem [Englertem – przyp. red.] na drugim albo trzecim roku szkoły filmowej, zrobiliśmy etiudę, która dostała się do festiwalu w Cannes do o cjalnej selekcji. I przyszło zaproszenie na uroczysty pokaz. Wzię- liśmy to, co mieliśmy: jakieś sukienki, smokingi. Ale pierwszego dnia festiwalu Michał się tak opalił, że skóra mu schodziła z twarzy. Trochę dziwnie wyglądał w tym smokingu. A po pokazie zapraszają nas na kolację do Ritza. Mila Jovovich śpiewa przy fortepianie. Potem sadzają nas razem z nią przy stole. I wjeżdżają dania. Na przystawkę takie czarne kawałki gumy zalane sosem. W ogóle nie wiedzieliśmy, co to jest. Nie smakowało nam. A potem okazało się, że to były tru e. Ale to często tak bywa, że nie smakuje za pierwszym razem.
Na bankietach jest zwykle koszmarne jedzenie! Zdecydowanie wolę rzeczy proste. Sama nie mam jakichś jedzeniowych fanaberii. Z nowości lubię kuchnię Ottolenghiego. Mam wszystkie jego książki i często z nich gotuję. Tra łam na niego trzy lata temu: dystrybutor mojego filmu „Elles” zorganizował po londyńskiej pre- mierze kolację w Nopi. Urzekła mnie jego kuchnia, bardzo przypominająca to, co jadłam lata temu w Tel Awiie. Kupiłam książkę, potem dwie kolejne. Dla mnie to ideał. Smak soku z pomarańczy, cynamonu, gwiazdek anyżu, kuminu, kolendry świeżej i tej w kulkach, otartej skóry z limonki, a to wszystko jako dodatek do marchewki choćby – bardzo orzeźwiające smaki. Byłam w dwóch restauracjach, które mają trzy gwiazdki Michelina, ostatnio w La Pergola w Rzymie, gdzie zaserwowano mi danie, które udawało poszycie lasu… Do tego wino tak dobrane, że wszystko razem tworzyło w ustach jakąś niezwykłą kompozycję.
Widzę, że mam do czynienia ze znawczynią tematu!
Ale to nie moja bajka, te proszki, te pianki. Kuchnia molekularna nie dla mnie. Nie boję się tego, ale wolę jedzenie proste, podane w normalnych warunkach, na luzie. Tak to można raz na rok i najlepiej, jak się za to nie płaci samemu! (śmiech) Mimo wszystko wolę jedzenie, którego można dotknąć, posmakować – może być podane na ceracie w kratę.
Na przykład? co teraz szczególnie lubisz?
Kasze! Uwielbiam wszystkie rodzaje, zwłaszcza teraz, jesienią. Mam obsesję na punkcie risotta z kaszy jęcz- miennej, takiego ze startą skórką z cytryny, z pomidorami, ze smażonym kminkiem, z fetą i świeżym oregano. W ogóle lubię produkty związane z polskimi regionami. Im dłużej sama gotuję, tym bardziej je cenię. Po prostu jedzenie stąd tu smakuje najlepiej. Przenoszenie na polski stół tych sea foodów nie do końca się sprawdza. Raz, że nie są już tak świeże jak w krajach, gdzie się je łowi. Dwa, że musisz przepłacić. Ja już się tego oduczyłam.
Robisz zakupy sama czy masz kogoś, kto to robi za ciebie?
Nie no, co ty! Nigdy w życiu.
Ostatnio przede wszystkim tu, na Mokotowie, w małych lokalnych sklepikach. Mam warzywniak, gdzie na kreskę mogę zrobić zakupy, bo często nie noszę ze sobą gotówki. Sklepik z rybami, piekarnię, a czasem kupuję coś na organicznym stoisku: mają dobre jogurty, sery, masło, no i te wszystkie kasze, ciecierzycę, strączkowe.
Powiem ci, że nawet jak jem coś niezdrowego, co się zdarza, to już mi tak to nie smakuje jak kiedyś.
Pewnie. Najbardziej gorzką czekoladę. Przetwarzam ją po swojemu, rozpuszczam w rondelku z masłem z koniakiem czy brandy, dodaję suszone owoce, orzechy. Wylewam na blachę i wkładam do zamrażalnika.
Uwielbiam! Ciast nie umiem zbyt wielu, ale czasem piekę coś dla syna. Drożdżowe i czekoladowe wychodzi mi najlepiej, szarlotka raz tak, raz nie, nie wiem, od czego to zależy.
Ja, zdecydowanie. On czasem też, ale ja regularnie. Mateusz raczej dokładnie według przepisu, ja zawsze improwizuję po swojemu. Robię to codziennie, ale szybko, sprawnie.
Na kolację. Obiadu nie ma nigdy, mój syn ma obiad w szkole, my jemy coś na mieście albo zrobię garnek zupy w domu. W zamrażalniku mam różne buliony z gęsi, kaczki czy z kurczaka, oczywiście nie brojlera. W każdej chwili mogę rozmrozić i zrobić zupę czy risotto. Razem do stołu siadamy wieczorem. Jak nie ma tej kolacji, to wszyscy są rozczarowani. Maciek śmieje się ze mnie, że sama chwalę swoje potrawy. Przedrzeźnia mnie: O, jakie pyszne, o, jak mi smakuje (Małgosia udaje głos Maćka). Tak, jestem samowystarczalna. Sama gotuję, zjadam, chwalę.
Fakt! Kiedy jestem sama, potra ę prawie nie jeść albo jem tylko kaszę. Przestawiam się na takie monodiety.
Jasne! Wtedy biegnę po zakupy, żeby coś takiego ugotować. Bo nie robię dużych zakupów. Nie lubię dużych sklepów, marketów. Codziennie robimy zakupy, wszystko świeże, gotujemy i następnego dnia od nowa. Nigdy nie kupuję na zapas. Tylko mięso i buliony mam zamrożone.
Pak choy. Wczoraj. Uparłam się, żeby je zjeść, i w końcu kupiłam. Poddusiłam na patelni, do tego był tuńczyk z grilla. No i kuchnia koreańska, od czasu kiedy mieszkałam w Paryżu. W Marais przy rue Bretagne jest naj- starszy w Paryżu targ z jedzeniem: Le Marché des Enfants Rouges. Są tam małe bary z regionalną kuchnią. Do Koreańczyka zawsze jest tłoczno, raz nawet Gérard Depardieu stał tam w kolejce! Oni serwują tzw. bento, czyli jedzenie w pudełku z przegrodami, w każdej przegrodzie coś małego: tofu z krewetką, let z makreli, kimchi. Wszystko ma tak specy czny smak i zapach – lepszego tofu nigdy nie jadłam. Tęsknię za tym sma- kiem, w Polsce tego nie ma!
A w Warszawie, w polsce gdzie bywasz?
Zabrzmi banalnie, ale lubię Boston Port. Bo uwielbiam ryby. Kiedy byłam w ciąży, potra łam tam przyjść codziennie na rybę z grilla, taką zupełnie sauté, bez sosów i bez masła. Do tego koniecznie podwójna porcja kapusty kiszonej. Lubię zwykłe miejsca, nie takie nadęte, bo często w tych nadętych jest mocno przekombino- wane jedzenie. Już wolę sobie coś zrobić w domu, niż męczyć się w restauracji i godzinami czekać na danie.
Spróbujmy połączyć jedzenie z filmem. są takie obrazy, w których produkty spożywcze odgrywają istotną rolę. Masło w „ostatnim tangu” Bertolucciego, poziomki u Bergmana… pamiętasz jakieś sceny z jedzeniem?
Chyba przede wszystkim u Felliniego w „Dolce vita”, te rzymskie knajpki, w których je się z takim apetytem. U Greenawaya w „Kucharzu, złodzieju, jego żonie i jej kochanku” też tak namiętnie jedli.
Moje filmy chyba nie są tak popowe jak obrazy Tarantino. To raczej taki art house. Ale bywają sceny z jedzeniem. Jak Mateusz jadł na planie „W imię” schabowego z ziemniakami, to myślałam, że umrze! Powtarzaliśmy to z dziewięć razy, a on już pluł tym kotletem pod nogi, szczególnie że nie jemy wieprzowiny na co dzień. Ale chyba niespecjalnie zwracam uwagę na jedzenie w kinie. Wolę jedzenie w życiu! Gotowanie mnie odstresowuje, ale to nie jest jakaś meta zyczna czynność. Nie zjem byle czego, na przykład plastikowej kanapki ze stacji benzynowej. No, chyba że mam megakaca. (śmiech)
A jak to jest z jedzeniem na planie filmowym – przywiązujesz wagę do tego, żeby producent załatwił porządną obsługę gastronomiczną?
Zawsze proszę, żeby był dobry catering, ale jeszcze nigdy się nie udało. Tylko raz przy „33 scenach z życia” jedzenie było w miarę OK.
Uważaj! obrażą się teraz w barbusach filmowych.
Ale takie są realia, to jedzenie jest okropne, dosypują tam sody, gotują tłusto.
Ekipy tak. Wiadomo, aktorzy coś tam sobie czasem zamawiają na własną rękę i na własny koszt. A ja proszę po prostu, żeby mi ugotowali samą kaszę, bez sosu, z warzywami. I tak się żywię. Czasem potra ę na planie zjeść pół tabliczki gorzkiej czekolady. Ale później wieczorem z ekipą siadamy i jemy. Nasza kostiumografka Kasia Lewińska świetnie gotuje, robiła jakieś pieczone kaczki z mango i inne smakołyki w stylu tajskim.
Nie. Nie umiem gotować dań polskiej kuchni, nie zrobię barszczu, uszek… Wszystko zamawiam w jakieś fajnej restauracji albo proszę nianię moich dzieci, żeby coś ugotowała.
Tak, uważam, że to fajne podtrzymywać tradycję. U mnie w domu się jadło rybę w galarecie i po żydowsku z tymi wszystkimi rodzynkami, mleczkami, podrobami oraz barszcz z uszkami (ale u nas zawsze oszukiwali i w środku było mięso), potem karp, ziemniaki purée z mlekiem, masłem i szczypiorkiem, kapusta. I na deser sernik.
Z pomocą speców od kuchni polskiej, ale chciałabym zacząć się tych dań uczyć. Za to pierwszego dnia świąt piekę gęś, nadziewam ją różnymi rzeczami: natką pietruszki albo polentą, smaruję, a potem piekę. Raz w roku muszę mieć dobrą szynkę, bo normalnie nie jadamy wędlin i w ogóle mało mięsa. Na święta czasem wpadają do nas przyjaciele z rodzinami i jest trochę ludzi do wykarmienia.
A pościsz czasem?
Dużo słyszałam o walorach postu, ale nie jestem typem człowieka, który umiałby nic nie zjeść. Za bardzo jestem głodna non stop.
Masz jakieś marzenia kulinarne?
Owszem, na przykład takie, że będę miała w końcu w swoim mieszkaniu kuchnię wolno stojącą: taką z dwoma piekarnikami i sześcioma palnikami.
Mam nadzieję, że wkrótrce taką dostaniesz !
Rozmawiała: Monika Brzywczy Zdjęcia: Magda Wunsche / 76managment.com