JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE

Różnica ciśnień


 
Stoisz u progu wielkiej kariery. Na koncie nagrody i odznaczenia. Masz szansę stać się bohaterem narodowym. Pewnie ciąży na tobie wielka presja osiągnięć i spełniania cudzych oczekiwań.
W Polsce rzeczywiście jest z tym problem. Dominuje myślenie, że sukces to jest pobicie rekordu albo zdobycie szczytu, a jeśli się nie uda, to wstyd i porażka. Mnóstwo ludzi się na tym spala. Myślę, że kluczem jest odwrócenie tej sytuacji. Trzeba skupiać się na tym, żeby zorganizować wyprawę i żeby ją przeżyć. A to, czy uda się przy tym coś osiągnąć, powinno zejść na drugi plan.
bargiel
 
Udaje ci się to?
Na szczęście spotkałem na swojej drodze dużo mądrych ludzi, także ze środowiska biznesu, którzy nigdy nie dawali mi pieniędzy, ale nauczyli mnie, co zrobić, żeby to wszystko się finansowało. Stworzyć strukturę, która pozwoli mi na realizowanie moich celów. Dzięki temu nie mam żadnej presji, robię to, co czuję, i do tego momentu, w którym jest to rozsądne i bezpieczne. A przy tym mam z tego ogromną frajdę. Dla mnie kluczowe jest czerpanie radości ze spędzania czasu w górach. Z realizowania nowych projektów, eksplorowania nowych terenów, poznawania nowych kultur.
 
 
Nie czułeś rozgoryczenia, kiedy podczas pierwszej wyprawy w Himalaje zawrócono cię tuż przed zdobyciem szczytu?
Jakoś to przyjąłem. Na początku nie było to łatwe, ale teraz wiem, że ta decyzja była słuszna. Na wyprawach narodowych jest zawsze kierownik, który decyduje o działaniu wspinaczy. Na końcu ataku szczytowego na Manaslu okazało się, że reszta ekipy nie jest w stanie kontynuować wyprawy i trzeba wracać. Ludzie byli zmęczeni. Ja czułem się na siłach, żeby tam wejść. Byłem najmłodszy i najszybszy, miałem najlepszą kondycję, a poza tym używałem nart więc było mi po prostu łatwiej. Nie zdobyłem szczytu, ale i tak była to dla mnie mega przygoda. Kiedy wszyscy w bazie odpoczywali, ja chodziłem na narty. Zjeżdżałem w puchu, bo spadło tam akurat mnóstwo świeżego śniegu. To był mój pierwszy raz w Himalajach. Spełnienie marzeń. Wyobraźnia z dzieciństwa, która się rozbudowuje na bazie informacji, jakie gdzieś czytamy, obrazów, które widzimy, tworzy w naszej świadomości magię tych najwyższych gór. I nagle tam jestem i mogę jeździć na nartach. Z mojej ówczesnej perspektywy było to zdarzenie zupełnie abstrakcyjne. Niesamowity moment.
 
 
bargiel2
 
 
Kolejna była próba zdobycia ośmiotysięcznika Lhotse.
Tam z kolei była duża presja na to, żeby za wszelką cenę zdobyć szczyt, nawet kosztem ludzi. Zdarzył się wypadek, zginął jeden Szerpa [tragarz wysokogórski z plemienia tybetańskiego – red.], a drugi się odmroził. Stało się to z winy naszej ekipy, bo w stosownym momencie nie podjęto decyzji o powrocie. Bardzo to przeżyłem. Dotarło do mnie, że nie chcę robić tego w takiej formie. Dla mnie to nie jest sport. Nie mam prawa ryzykować życia innych osób przy realizacji swoich celów. Postanowiłem, że nigdy już nie pojadę na taką wyprawę. Chociaż wiele osób mnie namawiało. Wtedy pojawił się plan, żeby robić to inaczej. Na szczęście ten plan się powiódł.
 
To był punkt zwrotny w twojej karierze?
Choć jestem dość młody, miałem w życiu wiele momentów, które można nazwać przełomowymi. Na przykład zawody Elbrus Race, na które zabrał mnie Artur Hajzer. Pamiętam, że podróżowaliśmy pociągiem do Kaukazu prawie trzy dni. Na miejscu spaliśmy w namiotach i jedliśmy zupki chińskie, bo nie mieliśmy pieniędzy. Ludzie z zachodnich ekip bardzo się temu wszystkiemu dziwili. Przyjechały tam same profesjonalne teamy, z trenerami itd. Do tego warunki pogodowe były tak trudne, że impreza miała być odwołana. Ale się udało. Wbiegłem na szczyt, zanim dotarli tam sędziowie. Musiałem jeszcze zrobić powtórkę, przebiec ostatni odcinek raz jeszcze, bo ekipa telewizyjna nie zdążyła tego nakręcić. O pół godziny pobiłem wtedy rekord najlepszego himalaisty na świecie, Denisa Urubki. To tam się okazało, że jestem w stanie bardzo szybko się poruszać na dużych wysokościach i że mogę wiele w tym sporcie osiągnąć.
 
 
 

 
A miałeś momenty zwątpienia?
Były chwile, kiedy chciałem to wszystko rzucić. Pierwszy raz, gdy byłem jeszcze bardzo młody – odnosiłem już dość znaczące sukcesy, dotarłem do światowej czołówki – ale o wszystko musiałem zadbać sam. Sam jeździłem na zawody, a zagraniczni zawodnicy mieli wokół siebie po dziesięć osób. Treningi łączyłem ze szkołą. Do tego zmarł ojciec mojej ówczesnej dziewczyny – została sama z matką i z dnia na dzień musiałem zaopiekować się dwoma dorosłymi kobietami.
 
Ciężka sprawa.
Potem ta dziewczyna i tak mnie rzuciła, wszystko się skumulowało i przestałem wierzyć, że to, co robię ma sens. Kolejny kryzys przyszedł w 2011 roku. Przygotowywałem się wtedy do mistrzostw świata JAKICH. Przetrenowałem się i złapałem kontuzję. Byłem bardzo rozgoryczony. Dotarło do mnie, że nie da się uprawiać sportu na światowym poziomie bez profesjonalnego wsparcia: opieki medycznej, trenera, dofinansowania. Nagle się okazało, że to, co robiłem tyle lat, w co włożyłem masę pracy, i w co bardzo wierzyłem, nie może się powieść. Okropny moment. Kompletnie nie wiedziałem, co ze sobą dalej zrobić, a trzeba było przecież z czegoś żyć. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Na szczęście Artur Hajzer zabrał mnie wtedy w Himalaje.
 
Skąd ty bierzesz na to wszystko siłę?
W dzieciństwie musiałem szybko nauczyć się samodzielności. Jako siedmiolatek opiekowałem się młodszą siostrą. Zaprowadzałem ją do przedszkola oddalonego o trzy kilometry od naszego domu. Czasem jeździliśmy stopem. To niesamowite, na ile mogliśmy sobie pozwolić w tamtych czasach! Zimą przemieszczaliśmy się po oblodzonej rzece, biegnącej wzdłuż drogi. Do szkoły chodziłem z nartami. Najpierw wspinałem się na górę, a potem sobie zjeżdżałem. Moje dzieciństwo było bardzo ciekawe. Nieustająca przygoda.
 
Gdzie wtedy mieszkałeś?
We wsi Łętownia, która leży między Krakowem a Zakopanem. Mam bardzo dużą rodzinę: siedem sióstr i trzech braci. Moi rodzice mieli tradycyjne gospodarstwo i trzeba było im pomagać: zbierać ziemniaki, kosić zboże, sadzić rośliny. Nie byliśmy zamożną rodziną, nie mieliśmy dostępu do elektroniki, telefonów, komputerów. W związku z tym, spędzaliśmy czas biegając po podwórku. Bandami po dwadzieścia, trzydzieści osób. Bo nieopodal mieszkały jeszcze trzy wielodzietne rodziny. Sami musieliśmy walczyć o swoje pasje. Nikt nie rzucał nam na stół propozycji: „Może to będziesz robił?”, „A może tamto?”. Kiedy chcieliśmy grać w piłkę albo pojeździć na nartach, sami musieliśmy sobie wszystko zorganizować. Budowaliśmy boiska, wycinaliśmy krzaki nad rzekami, robiliśmy bramki. Zimą chodziliśmy z nartami po okolicznych górkach. Ubijaliśmy trasy, budowaliśmy skocznie. Nikt nigdy nie zwracał uwagi na to, czy my mamy jakiś sprzęt, czy jesteśmy odpowiednio zabezpieczeni. Czy mamy co jeść i pić. Ale w stu procentach czerpaliśmy radość z tego, co robimy. Cieszyliśmy się, że możemy być razem. Pamiętam, że jak padał śnieg, a akurat byłem w szkole, to zawsze bolał mnie brzuch. Bo nie mogłem się doczekać jak wyjdę na narty.
 
Skąd wziąłeś pierwsze narty?
Od sąsiada. Wymieniłem się z nim na paletki do ping ponga. Narty były archaiczne, zrobione z drewna. Miały ze dwa metry, a ja byłem bardzo mały, więc musiałem je przeciąć, żeby w ogóle sobie na nich jakoś poradzić. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Byłem szczęśliwy, że wreszcie mogę sobie pojeździć. Narciarstwo to kosztowny sport, moi rodzice nie mogli sobie pozwolić na zakup sprzętu. Żeby zdobyć pieniądze na swoje pasje, musiałem nieźle kombinować: pracowałem, pomagałem komuś w polu. A w wieku kilkunastu lat założyłem punkt naprawy rowerów.
 
A jak młodzieńcza frajda przerodziła się w wyczynowe uprawianie sportu?
To wydarzyło się spontanicznie. Najpierw jeździłem konno, potem zająłem się kolarstwem. Niestety rower mi się rozleciał i nie było mnie stać na nowy. Na wyciąg narciarski pierwszy raz wsiadłem, gdy miałem piętnaście lat. Byłem przerażony, bo nie wiedziałem jak to działa. Mniej więcej wtedy pojawiły się skitury [sposób na uprawianie narciarstwa z dala od wyciągów i udeptanych stoków – red.]. Brat, który był ratownikiem TOPR-u i startował w zawodach, zabrał mnie na swój trening. Pożyczyłem jego sprzęt, który był kompletnie za duży, i jeździłem. Gdy przyjechałem do niego następnym razem, akurat odbywały się zawody. Bardzo klimatyczne wydarzenie – Memoriał Piotra Malinowskiego na Hali Gąsienicowej w Tatrach. Stwierdziłem, że chcę wystartować. Po tych zawodach wiedziałem już, że chcę to robić. Zacząłem regularne treningi. Biegałem wokół wsi. W trampkach i z butelką wody w ręce. Nie miałem sprzętu, ale i tak czerpałem z tego niesamowitą przyjemność. Biegałem też po górach. Zwykle byłem tam sam, w związku z czym odbierałem tę rzeczywistość bardzo intensywne: zapachy, liście, drzewa, wiatr, słońce. Obserwowałem przyrodę o różnych porach roku. To było coś fantastycznego. Myślę, że było to możliwe tylko i wyłącznie dlatego, że mieszkałem w mojej wiosce. W mieście żyjemy bardzo szybko, robimy sto tysięcy rzeczy i coraz trudniej jest nam wygenerować taką swoją przestrzeń intymną. Tylko dla nas.
 
Czyli czysta radocha. Nie było jeszcze pogoni za osiągnięciami?
Na pewno były jakieś ambicje, ale też duża chęć, żeby spróbować to robić. Było ciężko, bo nikt w to nie wierzył. Wszyscy mówili, że zaczynam za późno, a w Polsce nie ma odpowiednich struktur, żeby uprawić ten sport na światowym poziomie. W rodzinie nie mamy żadnych tradycji sportowych. Ojciec do dziś uważa, że to co robię jest marnowaniem czasu. Myśli, że nie ma z tego pieniędzy, bo przecież co to za praca – latanie po górach [śmiech]? Ale ja się uparłem. Stwierdziłem, że i tak to zrobię. Całkiem dobrze mi szło. W wieku siedemnastu lat, trenując na wsi, wygrywałem z polskimi seniorami. Później przyszło pierwsze podium w Pucharze Świata, a następnie w klasyfikacji generalnej. Nie miałem warunków, ale bardzo wierzyłem w to, co robię. To pokazuje, jak wiara i nastawienie jest ważne przy realizacji różnych przedsięwzięć.
 
A czy masz takie chwile, że ci się po prostu nie chce? Na przykład wstać rano albo wyjść po bułki do sklepu?
Oczywiście. Mam naturę lenia. Jak się tak zamulę i nie mam za dużo rzeczy do zrobienia, to ciężko jest mi zrobić cokolwiek. Mobilizuję się dopiero wtedy, kiedy mam do załatwienia rzeczy za dziesięciu chłopa. Jeżeli nie muszę, to się nie wysilam. Chciałbym kiedyś mieć w życiu dużo spokoju, uporządkowaną sytuację finansową. Biznes, który działa i przy minimalnym zaangażowaniu pozwoli mi normalnie żyć. Wtedy kupię sobie ziemię z pięknym widokiem, zbuduję dom, żeby mieć przestrzeń na odpoczynek. Niezależnie jak długo będę uprawiał sport wyczynowy, bo na pewno kiedyś z tym skończę, chciałbym mieć takie miejsce, żeby – nie używając samochodu – wpiąć narty i iść w góry. To jest moje marzenie. Założyć rodzinę i spokojnie żyć. Z takim marginesem, że mam swoje pasje i mogę je realizować.
 
A na jakie góry chcesz mieć ten widok?
Na Tatry, bo są wyjątkowe. I nie jest to tylko moje zdanie. Kiedy zabieram na wycieczki przyjaciół z zagranicy – Austriaków czy Szwajcarów, to oni też są zachwyceni. Lubią tu wracać. Tatry są bardzo różnorodne. O każdej porze roku wyglądają inaczej. Nie są to może najwyższe góry, ale jednak wymagające, a przy tym bardzo dostępne. Gdy jedziemy w wysokie góry i chcemy się do nich dostać, robi się z tego wielka wyprawa. A tutaj mamy to w zasięgu ręki. Często wychodzę nocą na Kasprowy i zjeżam z niego na nartach. Super, że w godzinę mogę się przenieść w teren wysokogórski, który jest zupełne inny od świata w dolinach.
 
 
 

 
 
Masz w Tatrach ulubione miejsca?
Mam, ale nie wiem czy mogę o nich mówić, bo niestety nie wolno spędzać tam czasu. Niesamowitym miejscem, a przy tym ogólnodostępnym, jest Kasprowy Wierch. Uwielbiam te momenty podczas świąt czy weekendów, kiedy do Zakopanego przyjeżdżają moi znajomi z całej Polski i się tam spotykamy. Ta góra nas jednoczy. Pomimo, że brakuje infrastruktury, zawsze z chęcią tam wracamy i mamy poczucie, że to jest takie nasze miejsce.
 
Mnie Kasprowy kojarzy się z kolejką turystów sięgającą Kuźnic. Myślałam, że wy, górale, unikacie takich miejsc.
Mnie turyści kompletnie nie przeszkadzają. A poza tym są pory dnia, czy miesiące, że nie ma tam wielu osób. I choć pozornie Kasprowy to takie dostępne miejsce, dzika przyroda wciąż tam jest i fajnie, że możemy mieć z nią kontakt. Opowiem ci historię, która przydarzyła mi się w zeszłym roku. Wiosną spadło bardzo dużo śniegu, więc postanowiłem to wykorzystać i poszedłem na narty. Na Kasprowym jest ratownik, który ma już z 80 lat, ale wciąż pracuje, bo narciarstwo to jego największa pasja. Zawsze tam dyżuruje i jeździ sobie na nartach. Tak spędza całe zimy. Tego dnia chciał zjechać żlebem, który biegnie tuż obok kolejki. I spadł z lawiną. Jego sprzęt zniknął pod masami śniegu. Chciałem zwieźć mu narty, żeby mógł wrócić do Kuźnic. Nagle poszła druga lawina. Pojechałem tuż za nią. Zatrzymuję się i widzę tego ratownika, na szczęście nic mu nie jest – cały i zdrowy. A około dziesięciu metrów od niego na plecach leży… niedźwiedź. Okazało się, że dostał drugą lawiną i razem wylądowali na polanie.
 
Niezła historia!
Mam takich wiele. Tak tu wygląda życie.
 
Wróćmy jeszcze na chwilę w Himalaje. Jak tam jest na górze, na ośmiu tysiącach metrów?
Dla mnie jest to mega koncentracja. Mam takie szczęście, że zawsze ląduję tam sam. Wszyscy zawracają, w związku z czym, decyzje dotyczące mojego życia i bezpieczeństwa podejmuję samodzielnie. To bardzo cenne doświadczenie. Podczas ataku szczytowego jestem połączony z naturą, z przyrodą z otoczeniem, by jakoś się w tym wszystkim odnaleźć i by te ruchy, które wykonuję były mądre. Tam już nie ma przestrzeni na błędy. Dla mnie kluczem zawsze było to, żeby nie podejmować decyzji na bazie obserwacji innych, tylko żeby samemu czytać to, co się dzieje wokół mnie: którą drogę mam wybrać i jak zjechać. Klimat na szczycie jest oczywiście bardzo surowy, ale zdarzają się i ciepłe dni. Po niektórych ośmiotysięcznikach jeździłem w samej bluzie. Widoki są obłędne, z jednego ze szczytów w Tybecie widziałem pustynię. Dla mnie nagrodą za tę walkę i pracę – od realizacji wyprawy, przygotowania po wejście – jest sam zjazd. Szczyt jest celem pośrednim, ale też nie kluczowym. Nawet jak go nie zdobędę to i tak jest fajnie, bo mogę zjechać. Najwyżej trasa jest trochę krótsza. Ciężko jest mi wytłumaczyć jakie to uczucie wejść na ośmiotysięcznik, bo każdy pewnie przeżywa to inaczej. Najlepiej po prostu tam wejść i doświadczyć tego samemu.
 
Rzadko kto może.
Można to zrobić na inną skalę. Wysokość nie jest kluczowa. Ważne, że jest to dla nas przestrzeń obca i nowa. Czy to będą trzy czy osiem tysięcy, to już nie ma takiego znaczenia.
 
Czy doświadczyłeś tam jakiś odmiennych stanów świadomości? Na górze, w warunkach deprywacji tlenowej, mózg pewnie inaczej pracuje?
Miałem szczęście, że nigdy nie doświadczyłem ekstremalnych stanów. To bardzo ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Jeśli jesteśmy bardzo zmęczeni i doprowadzimy organizm do funkcjonowania „na limicie”, to można po prostu zginąć. Na tych wysokościach mam często dziwne sny. Dużo bardziej intensywne i mocne. Do tego stopnia, że czasem sam nie wiem, czy coś jest prawdą, czy tylko senną marą. Przy realizacji wypraw często jestem odpowiedzialny za ludzi, których ze sobą zabieram i bardzo się o nich martwię. Bezpieczniej się czuję, kiedy jestem w górach sam, bo wtedy mogę się skupić na tym, co robię. Nie muszę myśleć o innych i brać za nich odpowiedzialności. Kiedy jedziemy w grupie, moja wyobraźnia bardzo mocno działa i czasem śni mi się, że komuś coś się stało albo, że wydarzyła się jakaś katastrofa. Bardzo tego nie lubię.
 
Masz takie momenty wysoko w górach, że się boisz?
Uprawianie sportu ekstremalnego to walka ze strachem. Rozwój polega na stopniowym przesuwaniu progu własnych ograniczeń, także psychicznych. Miejscem, gdzie można sobie na to pozwolić są niższe góry. Tam, gdy coś pójdzie nie tak, możemy liczyć na pomoc. Na wyprawach wysokogórskich nigdy nie robię rzeczy trudniejszych, niż w górach niższych. Ważne, żeby niepotrzebnie nie ryzykować, nie sprawdzać czegoś na dużych wysokościach. Tam już nie ma miejsca na błędy. Odpowiedź na twoje pytanie jest taka – zdecydowanie się boję. Czasem się nie ma dobrego dnia, czasem są jakieś obawy i wtedy nic na siłę. Wielokrotnie miałem takie sytuacje, że wysiadałem z samochodu, czułem, że coś nie działa i po prostu wracałem do domu.
 
A pewniej się czujesz w górach czy na dole?
Zależy od momentu. Ale mam wrażenie, że w górach mam większą kontrolę nad rzeczywistością. Tutaj na dole dzieją się bardziej złożone procesy i czynnik ludzki odgrywa dużą większą rolę. W związku z czym, pomimo, że wkładam w jakieś działanie moc energii i bardzo chcę żeby to się wydarzyło, coś może nie zadziałać. Mam rozmaite lęki, ale głównie w fazie planowania wyprawy. A jeśli już wychodzę w góry i się uruchamiam, to w sytuacjach stresowych mój mózg przechodzi na tryb „działanie”. Nie czuję paniki, tylko staram się wyjść z opresji. Wyjść naprzeciw problemowi, żeby zrobić najlepszą rzecz, na jaka mogę sobie w danym momencie pozwolić.
 
Czyli rzeczywistość tam wysoko rządzi się innymi prawami niż w dolinach?
W górach jest prawdziwe życie. Kawał przygody. Trzeba się nauczyć współdziałać z innymi, bo wszyscy jesteśmy od siebie zależni. I to jest fajne, bo ludzie nie mają ciśnienia, a swoje problemy zostawiają w dolinach. Tam w górze żyjemy z dnia na dzień po to, żeby jakoś funkcjonować, a przede wszystkim przetrwać. Lubię poznawać ludzi w takim otoczeniu. Nie ma udawania, pozerstwa, tylko normalna codzienność. W górach wypoczywam, nie chodzę tam, jak do pracy. Uwielbiam to, że gdzieś wysoko w chmurach nie ma telefonu, internetu, że jestem w stanie podczas dwumiesięcznej wyprawy zapomnieć swoje hasło do konta. Mogę sobie poczytać książkę, posłuchać muzyki, usłyszeć wreszcie te dźwięki. Nie żyć w ciągłym chaosie. I ja głównie po robię to wszystko.
 
Co tam czytasz?
Na pewno nie są to książki o tematyce górskiej. Nigdy w życiu nie przeczytałem książki, która jest w jakikolwiek sposób związana z górami, bo stwierdziłem, że nie chcę przeżywać tych wszystkich tragedii w głowie. Wolę sam sprawdzić jak to działa.
 
Andrzej Bargiel
Trzykrotny mistrz Polski w skialpiniźmie, trzeci w klasyfikacji generalnej pucharu świata, rekordzista świata w biegu na Elbrus oraz pierwszy Polak, któremu w 2013 roku udało się zdobyć ośmiotysięcznik Shishapangma na nartach oraz zjechać z jego wierzchołka. W 2016 roku wyruszył po tytuł Śnieżnej Pantery. W rekordowym czasie, 30 dni Andrzej zdobył pięć siedmiotysięcznych szczytów należących do Szczytów Śnieżnej Pantery, tym samym pobił rekord Denisa Urubko o 12 dni. Bargiel jako pierwszy człowiek na świecie zjechał ze wszystkich tych szczytów na nartach.
 
 
 
 
 
 
tekst: Karolina Rogalska, zdjęcia: Robert Ceranowicz

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin