JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE

Nawijanie makaronu na uszy

 

Lubisz fotografować się z kurami. Na wielu zdjęciach widać, jak siedzą na twoim ramieniu albo na głowie. Skąd ta słabość do nich?

Kiedyś prowadziłam restaurację w Amsterdamie. W małym parku obok miałam ogródek, uprawiałam warzywa, hodowałam kilka kur. To było popularne miejsce, często więc zaglądali tam fotografowie, by zrobić mi jakieś zdjęcie. Czułam się nieswojo, pozując do zdjęć tak bez niczego. Więc któregoś razu zaproponowałam: weźmy kurę, licząc na to, że fotograf skoncentruje się na niej, a ja się za nią jakoś schowam. Posadziłam ją na ramieniu, a potem na głowie. Wyglądało to trochę tak, jakby moja twarz była jajkiem, które zniosła kura. I właśnie tak trafiłam na swój znak rozpoznawczy. Fotografowie bardzo lubią ten motyw, choć czasami, gdy pozuję do zdjęć na przykład w Nowym Jorku, o kurę raczej trudno!

 

 

 

 

 

 

Zacznijmy więc od „jajka”, czyli od zalążków twojej kariery. Jak to się stało, że zaczęłaś się zajmować jedzeniem?

Gdy dostałam się do Akademii Designu w Eindhoven, rozglądałam się za odpowiednim tworzywem. Koledzy pracowali z drewnem, ceramiką, plastikiem. Na początku studiów każdy próbuje znaleźć swój materiał. Eksperymentowałam z wieloma tworzywami, ale nie do końca kręciła mnie myśl o wytwarzaniu przedmiotów. Na świecie jest ich już tyle! W tamtych czasach nikt z designerów nie pracował z jedzeniem. Choć pojawiały się pomysły, że projektować można nie tylko rzeczy, ale i usługi czy doświadczenia. To były trudne momenty, wracałam do domu zapłakana, prawie bym wyleciała ze studiów. Tkwiłam w potwornym impasie! Był rok 1999. Któregoś dnia zaprosiłam gości do domu, ugotowałam im kolację i zrozumiałam, że kuchnia może być moim studiem, noże i miksery – narzędziami do obróbki, a jedzenie – tworzywem.

 

Jedzenie niesie za sobą tyle znaczeń!

O tak! Bo gdy go nie zjemy, staje się resztkami albo ziarnami, z których coś wyrośnie. Bo niesie za sobą wiele kontekstów historycznych, kulturowych, politycznych, zdrowotnych. Bo przecież to, co jemy, przechodzi przez nas, tworzy nas oraz pewne nasze doświadczenia zmysłowe, po czym przemienia się – nie bójmy się tego słowa – w resztki, odchody. Tak, ja jestem też „shit designerką” [śmiech], projektuję to, co wpada do twojej toalety, by potem stało się nawozem, użyźniło ziemię. Kiedy to zrozumiałam, wpadłam w zachwyt. Zastanawiałam się, czemu nikt nie pracuje z jedzeniem, i stworzyłam pojęcie „eating design”. Nie śmiem nazywać się food designerką, bo ja jedzenia nie tworzę, ono jest wspaniale zaprojektowane przez naturę.

 

 

 

Projektowanie rzeczy z metalu czy tkaniny ma to do siebie, że obiekty są trwałe. Z jedzeniem jest inaczej.

To prawda. Wazon, który tu stoi na stole, może przetrwać ze sto lat. Moje projekty z jedzeniem w roli głównej są ulotne. Skończą się po tym, jak trafią na twój talerz, do twojego żołądka. W pracy z jedzeniem potrzebna jest inna filozofia, czas ma ogromne znaczenie. Zresztą ja nie do końca projektuję samo jedzenie, bardziej doświadczenia z nim związane. Moje prace mówią o samym akcie jedzenia, o żniwach, sianiu, o interakcjach podczas posiłków. To mnie interesuje najbardziej.

 

Jednym z twoich pierwszych projektów był „Funeral Dinner”, obiad żałobny. Jedzenie w jasnym kolorze, podane wyłącznie w białej oprawie. Totalnie w opozycji do panującej w Europie żałobnej czerni.

Inspirowałam się Azją, tam w niektórych krajach biały jest kolorem obowiązującym na pogrzebach. Uwielbiam biel. Kiedy zaczęłam badać temat, zrozumiałam, że wiele nacji ma specjalne dania na tę okazję. Ale nie Holendrzy – u nas podaje się po prostu kanapki z serem i ciasto. Dlatego przygotowałam specjalne dania, które jedliśmy rękami. Neutralne składniki: jasny chleb czy ryż były bazą, ale już cykoria czy sery wniosły element ostrości i gorzkości. Myśląc w taki sposób o smakach i kolorach, komponowałam ten posiłek.

 

 

 

 

Ale ostatecznie na studiach obroniłaś się z czegoś innego?

Tak, bo wciąż się obawiałam, czy to, co tworzę, zostanie zaakceptowane. Obroniłam się z projektowania produktu i zaczęłam rozglądać się za pracą. Nikt nie chciał mnie zatrudnić, więc sama założyłam firmę. Robiłam głównie cateringi, miałam dużo zleceń, zwłaszcza na imprezy bożonarodzeniowe. Nie lubiłam tego. Bo co, jako designerka, możesz dodać do tego schematu? Wigilie same w sobie są nieznośnie bogate, okraszone zbyt dużą ilością dekoracji, banalne.

 

To jak odczarowywałaś te święta?

Zadałam sobie pytanie: co jest ich esencją. To bycie razem, tworzenie wspólnoty, dzielenie się jedzeniem i prezentami. Nie potrzeba całej tej ornamentyki. I tak powstała „Sharing Dinner”. Po raz pierwszy odbyła się w studiu projektowym Droog w Amsterdamie. Nad stołem zawiesiłam białą tkaninę. Nad każdym krzesłem wycięłam otwory, w które uczestnicy wsadzali głowy. Zaprosiliśmy czterdzieści obcych sobie osób. Byliśmy tym mocno zestresowani. Jak to zadziała? Czy zadziała?! Kiedy siedzisz z ciałem schowanym za tkaniną, jesteś tylko taką jedzącą, gadającą głową. Osłaniający cię materiał zdejmuje z ciebie cały kontekst – to, jak wyglądasz, czy jesteś gruba, czy szczupła, jak się ubierasz, czy jesteś biedna, czy bogata. Pozbawieni tych elementów identyfikacji stajemy się trudniejsi do zinterpretowania. Czyli w pewnym sensie równi. Ale też czujemy obecność innych, ich energię. W Amsterdamie wyszło dobrze, więc powtórzyliśmy ten performans w Tokio. A jak wiadomo, Japończycy są bardzo oficjalni, kłaniają się i podają wizytówki, zachowują dystans. Baliśmy się, że niektórzy nie wytrzymają napięcia i wyjdą. Ale przy naszym stole te blokady szybko puściły. Goście stali się otwarci, komunikatywni, skorzy do śmiechu i zabawy.

 

 

 

Co jedli?

Podaliśmy kawałki melona i plastry surowej szynki, bo wszyscy wiedzą, jak się z tym obchodzić. Do tego porcje pieczonych żeberek z główką sałaty z dressingiem – trzeba było to samemu kroić. A w Japonii ludzie nie są do tego przyzwyczajeni, podaje się od razu małe danka, żeby uniknąć kłopotliwej sytuacji porcjowania jedzenia na stole. Ale mimo wszystko człowiek jest jednak zwierzęciem społecznym, podskórnie wie, co robić, jak współdziałać w grupie. Udało się i w Tokio. Na końcu był wielki bałagan na stole i dużo śmiechu.

 

Mniej więcej w tym czasie jednak postanowiłaś zostać restauratorką.

Prawdę mówiąc, zdecydowałam się dlatego, że ciężko było mi wy- żyć z samych akcji artystycznych. Piet Hekker, znajomy restaura- tor, zaproponował mi poprowadzenie knajpy, a ja powiedziałam, że wolałabym założyć studio projektowe. Zapewnił mnie, że uda się to pogodzić. Tak powstało bistro Proef w Rotterdamie, a rok później otworzyliśmy filię w stolicy. To były malutkie miejsca. Moje studio mieściło się na antresoli, tuż nad stolikami, co mo- mentami było dosyć kłopotliwe, bo słyszałam każdą rozmowę na dole. Miałam prawdziwy, niefiltrowany feedback! Dzięki temu „podsłuchiwaniu” dużo się dowiedziałam i nauczyłam, ale też nie- chcący poznałam kilka sekretów.

Jako restauratorka zrezygnowałaś z performansu?

Skąd! Od razu zrobiłam jeden na otwarcie. Nasi goście podawali przy wejściu datę urodzenia, choć nie wiedzieli, dlaczego mają to zrobić. Dzięki temu poznaliśmy ich znaki zodiaku, a te dzielą się, jak wiadomo, na wodne, ogniste, ziemne i powietrzne. Goście dostali tace z jedzeniem dopasowanym do tych elementów. Zie- mia – warzywa korzeniowe o ziemistych smakach i jesiennych kolorach oraz grzyby. Ogień – ostre, woda – ryby itd. Oczywiście nie wiedzieliśmy wcześniej, kto jest kim, więc trudno było przewi- dzieć, ilu porcji nam potrzeba. Wyobraź sobie, że przez pierwsze dwie godziny przychodziły same „ziemie” i „powietrza” – prawie wszystkie składniki dla nich się pokończyły. Potem jednak nad- ciągnęły „ognie” i „wody”, wszystko się zrównoważyło. Kiedy się potem nad tym zastanowiłam, zrozumiałam dlaczego. Po prostu osoby spod tych znaków mają skłonności do spóźniania się!

Zrobiłaś mnóstwo akcji wokół stołu i jedzenia. Czego się z nich nauczyłaś?
Przede wszystkim tego, że przy stole ujawnia się wiele prawd o lu- dziach, świadomie lub nie. Obserwowanie, jak jedzenie wpływa na ludzi, czy odwrotnie: jak ludzkie zachowanie wpływa na przebieg posiłku – jest niesamowite. Uważam, że kolacja to najdoskonalsza forma małego laboratorium do testowania relacji społecznych.

Na przykład ta kolacja dla szefów kuchni w Hongkongu – to musiało być wyzwanie: ugościć tylu profesjonalistów!
Prawda, trochę się nad tym głowiłam. Co pokazać w metropolii złożonej ze szklanych wieżowców? W tym kompletnie zagęszczo- nym miejskim środowisku, praktycznie bez dostępu do ziemi, rol- nictwa? Jeśli szefowie nie mają kontaktu z farmerami, to my – kon- sumujący zrobione przez nich dania – nie mamy go tym bardziej. A jedząc sztućcami, dodatkowo dystansujemy się od jedzenia. Postanowiłam więc podać potrawy na odwróconych kieliszkach i poprosiłam szefów, żeby jedli bez użycia rąk, po prostu chwytali jedzenie ustami. A żeby nie oszukiwali, kazałam trzymać w rękach pory. To było ciekawe doświadczenie, bo dzięki szklanym postu- mentom zapach i widoczność jedzenia były znacznie wyrazistsze. Ale nie każdemu udało się schwytać jedzenie ustami, szczególnie nie tym z dużym nosem [śmiech].

Jednym z twoich ostatnich projektów był „Food Massage Salon”. Spodobał nam się, bo usta odgrywały w nich ważną rolę.
Postawiłam na dotyk i smak, bo żyjemy w kulturze wizualnej, ważniejsze są dziś oczy i obraz. Ciągle patrzymy w telefony, prze- skakujemy z obrazka na obrazek. Ewentualnie dotykamy ekranu, a tak naprawdę bardzo tęsknimy za tym, żeby ktoś dotknął nas i naszego ciała. Ale kiedy jemy, wciąż używamy zmysłów, pobudza- my je w sposób niedigitalny. Jedzenie jest tym, co nas łączy z real- nym światem.

Na czym polegała ta akcja?

W berlińskiej galerii fotografii C/O podczas wystawy „Food for the Eyes” zawiesiłam cztery hamaki. Można się było w nich wy- godnie ułożyć i poddać procesowi zmysłowo-jedzeniowej pielę- gnacji, trochę jak w salonie piękności. Naszym gościom zasłania- liśmy twarze, zostawał tylko otwór na usta. Na uszy zakładaliśmy słuchawki z nagraniem, w którym przemawiał do nich „ich wła- sny język”. I był on trochę wkurzony, mówił: „Dlaczego ciągle używasz oczu, przecież ja też tu jestem, odkąd byłeś mały, jestem z tobą. Pamiętam, jak jadłeś piasek, lizałeś tapety. Pamiętam, kie- dy pierwszy raz się całowałeś. Pamiętam twoją pierwszą ostrygę, a teraz co? Ignorujesz mnie? Chcę pokazać ci, co potrafię”. Język był przewodnikiem w tej akcji. A opiekun-terapeuta zaczynał od delikatnego masażu całego ciała, podążając w kierunku twarzy, dla której zaplanowane było dziewięć doznań. Taka mieszanka zabie- gów beauty z doświadczeniami jedzeniowymi. Pędzelkiem nakła- daliśmy jogurt wokół ust, ale też na język. Potem nacieraliśmy usta cukrowo-limonkowo-kokosowym peelingiem. Prosiliśmy gości, by językiem wyławiali kulki tapioki lub zlizywali pastę z tahini. Karmiliśmy ich kostkami jabłka, które zgryzali w rytm muzyki z mocnym beatem w słuchawkach. Na końcu dotykaliśmy ich twa- rzy piankami marshmallow, jak wacikami. Ludzie byli zaskoczeni, ale i absolutnie oczarowani. Niektórzy, głównie mężczyźni, płaka- li. Byli głęboko poruszeni.

Czy food design przydaje ci się jakoś w życiu prywatnym?

Owszem! Kiedy moje dzieci były małe, nie chciały jeść warzyw. Wiedziałam, że kiedy posadzę je przy stole, będą traktować go jako miejsce opresji i pole walki. Z książek psychologicznych wiem, że dzieci muszą siedem razy czegoś spróbować, zanim zaakceptują nowy smak. To jest jak nauka języka obcego. Zaprosiłam wszystkie koleżanki i kolegów z przedszkola moich córek do studia. Powie- działam im, że to jest warsztat jubilerski i że będą robić biżuterię z warzyw. Muszą po prostu wygryźć marchewki i brokuły w od- powiednie kształty. I jeśli zrobią to ładnie, dostaną nagrodę. Nikt nie protestował, ani jednego jęku, żadnego wypluwania. Wszyscy świetnie się bawili. A jeden z chłopców zrobił bransoletkę z jakie- goś warzywa, zaczął ją ciumkać, zamyślił się i zassał, aż zjadł całą!

W której z twoich akcji zabawa odgrywała największą rolę?

Chyba w „Pasta Sauna”, pierwszy raz pokazanej podczas festiwa- lu Performa w Nowym Jorku w 2009 roku. Była ona inspirowana futurystyczną książką kucharską Filippa Tommasa Marinettiego z 1932 roku, która potępiła makaron, ponieważ wywołuje „letarg, pesymizm, nostalgiczną bezczynność”. Chciałam umożliwić go- ściom wizytę w makaronowej saunie, która pozwoli im właśnie być leniwymi i bezproduktywnymi, jeśli tylko mają na to ochotę. W kabinie podobnej do sauny stała drabina, a na niej maszynka do makaronu połączona z grającą pozytywką. Kiedy kręciło się korbką, wydobywały się metaliczne dźwięki. Pod nią stał garnek z parującą wodą. Goście dostawali kulkę ciasta, wspinali się na dra- binę i robili swój makaron, który od razu wpadał do wrzątku. Wy- chodzili z porcją klusek, którą mogli okrasić oliwą, cytryną i par- mezanem. Totalny comfort food i świetna zabawa! Czy może być coś przyjemniejszego?

 

MARIJE VOGELZANG

Holenderska projektantka, a dokładnie „eating designerka”. Od blisko 20 lat w swoim procesie projektowym zajmuje się jedzeniem jako czyn- nością. W tym czasie zrealizowała ponad 50 okołokulinarnych akcji, projektów, warsztatów i wystaw. Jest szefową wydziału Food non Food w Akademii Designu w Eindhoven, swojej Alma Mater. W 2016 roku zainicjowała Dutch Institute of Food & Design.

 

 

Rozmawiała Monika Brzywczy, zdjęcia materiały prasowe.

Rozmowa odbyła się dzięki uprzejmości fundacji Content Story w przeddzień konferencji Undiscovered – stories about experience.

Więcej o niej dowiedzie się TU 

Całość wywiadu w USTACH drukowanych do kupienia TU

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin