Czy w dzieciństwie byłaś dzieckiem, które układa swoje ubranka równo na półeczce? Typem wzorowej uczennicy?
Wzorowa nigdy nie byłam, nie bardzo chciałam, bo chodziłam do szkoły, gdzie były bardzo różne dzieci, czasem z trudnych rodzin
z problemami. Wolałam specjalnie się nie wyróżniać. Nawet jak dostałam czerwony pasek, to było mi głupio, chciałam się zapaść
pod ziemię. Do szkolnej wiedzy podchodziłam raczej selektywnie; tam, gdzie uważałam, że ma to sens – uczyłam się; tam, gdzie pojawiały się u mnie wątpliwości – kompletnie ignorowałam.
[…]
Systematyczność zawsze była twoją mocną stroną, czy w jakiś sposób się tego uczyłaś?
Niespecjalnie. Ale moi rodzice byli bardzo pracowitymi ludźmi. Mieszkaliśmy w małym mieście, we wsi obok mieliśmy kilka hektarów ziemi, którą trzeba było uprawiać. Rodzice normalnie pracowali na etacie – tata w mleczarni jako kierowca, a mama w fabryce mebli. Ale raz w roku coś trzeba było z tych naszych upraw zbierać i wtedy cała rodzina szła w pole. I było naturalne, że my dzieciaki też szliśmy z nimi. Moi bracia do dziś lubią sobie popracować na drugim etacie.
A w stolicy spotkałaś warszawkę – bogate dzieciaki, które takich doświadczeń nie miały.
No, to była kolosalna różnica, faktycznie o wielu rzeczach dostępnych dla nich na co dzień nie miałam pojęcia, albo dowiedziałam
się bardzo późno. Na narty pojechałam pierwszy raz, jak miałam 25 lat.
Być może dzięki temu miałaś większą motywację?
Pewnie tak. Plus mam dużego farta. Te propozycje – z „A4”, czy już ostatnio, wywiadu dla „Vogue’a”, a w konsekwencji też cyklu
tekstów dla nich – to szczęśliwy zbieg okoliczności, zupełny przypadek. Ale faktycznie miałam konkretnie sprecyzowane oczekiwania: dużą potrzebę niezależności, chciałam mieć za co żyć, podróżować i chciałam być zdrowa, bo wtedy miałam wiele kłopotów zdrowotnych. Wiedziałam, o co walczę. Ale moja rodzina, jak słyszy teraz, że ja taką książkę wydaję, to zrywa boki ze śmiechu. Bo oni uważają, że ja wcale zorganizowana nie jestem. Kiedy przyjeżdżam do nich w odwiedziny, mój pokój wygląda jak po armagedonie. Bo tam, gdzie można, pozwalam sobie na luz i nieporządek. Pakuję się z nadmiarem, bez planu. Ale tam, gdzie trzeba – jak na wakacje do Grecji z dziećmi na wspinaczkę – superprecyzyjnie, nawet patyczki do uszu i waciki mam wyliczone. Ale nie mam tego „drajwu” i potrzeby porządku włączonych non stop.
Może na szczęście!
No pewnie, że na szczęście. Nie chciałabym z porządku zrobić sensu życia, który pozbawiłby go spontaniczności i zostawił tylko
sztywne schematy i konieczności.
Ale jednak wrócę do tego – z tej umiejętności porządkowania zrobiłaś swój zawód. Po pracy w „A4” razem z przyjaciółką Magdą Heliasz stworzyłaś firmę TXT, która oferowała usługi produkcyjne, redaktorskie i graficzne innym markom.
To prawda. Klientów było wielu i zadań też. Albumy, sesje, magazyny, książki, wystawy – dużo różnych projektów. Nasza współpraca skończyła się, gdy pojawiły się moje dzieci i już nie mogłam poświęcić pracy tyle czasu, co wcześniej. Wtedy wylądowałam w redakcji „Ładnego Bebe”. I to była bardzo dobra praca na tamten moment – w kobiecym, rozumiejącym kręgu. Wszystkim zależało, żeby o 15 wyjść do domu. Ale po półtora roku już mnie zaczęło nosić, chciałam czegoś innego.
I zaczęłaś innym porządkować życie.
Zaczęło się od propozycji wykładu na temat organizacji, którą dostałam od „Zwykłego Życia”. Wiesz, ja nigdy nie grałam pierwszych skrzypiec, nie byłam liderką. Zawsze – na własne zresztą życzenie – byłam takim cieniem w projektach. I tu podjęłam wyzwanie, przygotowałam to wystąpienie, pierwszy raz wyszłam na front. Pamiętam, że po nim kolejka dziewczyn się do mnie ustawiła, żeby porozmawiać. Byłam tym totalnie zaskoczona. I to się powtarzało, dla kogoś miało znaczenie to, co ja wiem, co umiem.
[…]
Jak zaczynasz pracę z porządkowaniem czyjegoś kalendarza?
Od ustalenia, jak wygląda plan dnia danej osoby. Który moment jest dla niej najtrudniejszy. Problemy są zazwyczaj podobne – przepełniona lista zadań i ładowanie energii nie tam, gdzie trzeba.
Jakie są typy ludzkie, jeśli chodzi o zarządzanie czasem?
Po prostu ci, którzy chcą to robić, i tacy, którzy nie chcą posiadać tej umiejętności. I do mnie trafiają zazwyczaj ci pierwsi. Są sumienni, obowiązkowi i zawsze mają wyrzuty sumienia, że nie są jeszcze wystarczająco dobrzy.
A ci drudzy? Nie pracujesz z nimi, wkurzają cię?
Wielokrotnie, kiedy opiekowałam się taką osobą, czy miałam podobnego współpracownika, wiedziałam, że muszę zadzwonić do
niego rano, żeby sprawdzić, czy już wstał. Ale jeśli dobrze wykonuje swoją pracę i tyle wystarczy z mojej strony, żeby się zmobilizował – to nie mam z tym problemu.
O rany, to trudne! Kreatywni ludzie często gubią się w czasie?
To mit. Bywa tak, bywa też inaczej. Znam kreatywnych bardzo dobrze zorganizowanych. To pewnie kwestia charakteru albo treningu. Są też osoby, które nie chcą być dobrze zorganizowane, i ja to szanuję.
Na pewno zalecasz, żeby przyjrzeć się podziałowi obowiązków domowych.
Tak – w pewnym momencie spisałam wszystko, co robię w domu. Bardzo drobiazgowo. Było tego z pięć stron. Mój mąż był zdziwiony, ale też opowiedział o tym, co robi, i czasami ja nie miałam pojęcia, że to jest jego obowiązkiem. Ustaliliśmy też, czego nie chcemy robić, w czym możemy się wyręczać.
Dlaczego ludzie boją się porządku, nadania życiu bardziej określonych struktur?
Bo myślą, że są niedoskonali. Bo porządki źle się kojarzą, już lepiej brzmi słowo „organizacja”. Jeśli chcesz się tego uczyć, to znaczy, że jesteś bałaganiarzem. A przecież to może być traktowane jako podnoszenie kwalifikacji. Trochę inne mamy cele w młodości, potem – kiedy są dzieci, a dalej jak już dorosną.Tak, życie warto dzielić na etapy, nie zawsze możemy wymagać od siebie tego samego, zmieniają się nasze priorytety. Jest taki etap, kiedy chcesz dużo zarabiać, praca jest twoim życiem, a potem możesz ustawić sobie cel na podróże, samorozwój, rodzinę. Ale zawsze warto zacząć od określenia tych celów.
W ramach odkurzania i przypominania sobie o przyjemności proponuję podczas warsztatów ćwiczenie, które odwraca sytuację – zamiast listy „do zrobienia” trzeba spisać wszystkie najważniejsze zdarzenia z wybranego okresu. Dzięki takiej liście łatwiej
zrozumieć, czego się w życiu chce, jakiej zmiany się oczekuje lub na czym najlepiej się skupić.
Jak daleko ty planujesz swoje życie?
Staram się za daleko nie planować. Życie nie raz mi już pokazało, że jak tylko się z kimś na coś umówię, coś obiecam, to potem
muszę odwoływać, bo dopadła mnie grypa, wypadło wesele albo strajk taksówkarzy. Najczęściej planuję w perspektywie tygodnia – sprawdzam, czy mam gęsto, czy mam dużo zobowiązań, i jak rozkłada się nam dystrybucja dzieci do placówek.
Jak się szkolić? W książce wymieniasz kilka pomocnych metod: wprowadzenie zasady 8-godzinnego dnia pracy, zarezerwowanie sobie najbardziej efektywnych godzin na dążenie do najważniejszych celów, poznanie swojego rytmu dnia, zdiagnozowanie, czy jesteśmy sowami, czy skowronkami, naukę kończenia zadań, zostawianie w grafiku miejsca na nagłe zdarzenia i pomyłki oraz metodę „pomodoro”. Opowiesz o niej?
Nazwa pochodzi od kuchennego minutnika w kształcie pomidora. Wystarczy przygotować listę zadań, nastawić alarm, by zadzwonił po 25 minutach, i zacząć pracę nad pozycjami z listy. Potem pięć minut relaksu i powtórzenie całego cyklu. To jedna z najprostszych i najbardziej skutecznych metod podczas wykonywania rutynowych zajęć, ale nie tylko. Używałam jej, kiedy na przykład przyszło mi nakleić 300 znaczków pocztowych na koperty albo uzupełnić sześcioarkuszowy Excel tytułami książek do jednej z prac lub też poskładać w kostkę setkę ubrań, ale znam osoby, które korzystają z pomodoro, kiedy pracują twórczo i kreatywnie. Kluczowe są tu: krótki okres oczekiwania na przerwę oraz perspektywa nadciągającego deadline’u w postaci alarmu, co na większość osób działa nadzwyczaj mobilizująco.
Jest jeszcze koszyk zadań. Co to?
To taka lista obowiązków na pewien czas. Wiadomo, że na rok możemy ją spisać tylko w pewnym uogólnieniu, ale może warto. Oczywiście nie da się określić, kiedy dokładnie coś się wydarzy z tej perspektywy – kiedy będziemy mieć na to siłę i ochotę lub wypadnie dobry moment. Ale już z perspektywy miesiąca czy tygodnia jest łatwiej. Ja zaczynam od zadań na wybrany miesiąc i uwzględniam tam zarówno sprawy zawodowe (na przykład rozmowę z księgową, spotkanie z klientem, prezentację), jak i prywatne (wizytę u dentysty, zakup stroju karnawałowego dla dziecka albo pobyt w warsztacie samochodowym). W dalszej kolejności skupiam się na tym, co z listy danego miesiąca mogłabym zrealizować w nadchodzącym tygodniu, i notuję to w polu „poniedziałek” (dlatego w moim kalendarzu poniedziałki są gęsto zapisane). Potem już z górki. W pozostałe dni robocze przeglądam zadania z poniedziałkowej listy i w zależności od nastroju, możliwości i innych czynników wybieram sprawy, którymi się zajmę danego dnia.
Czasem konieczna jest zmiana nawyków. Tu pomaga z kolei nadpisywanie: zamiana komputera w łóżku na książkę, kawy i/lub papierosa na krótki spacer albo na telefon do przyjaciółki, śledzenia social mediów podczas podróży na słuchanie muzyki, zamiast sprawdzania skrzynki e‑mailowej po przebudzeniu – kilka ćwiczeń rozciągających, płacenie rachunku od razu zamiast odkładania tego na potem.
No właśnie, co z prokrastynacją?
Czuję, że to słowo, w związku z ogromną częstotliwością używania go, niedługo zbankrutuje – jak to ładnie określiła Dorota Masłowska w jednym ze swoich felietonów. Absurd prokrastynacji polega na tym, że powiązany jest z wolnością, z tym, że na coś można sobie pozwolić. Jeśli tylko będzie taka możliwość, żeby coś odłożyć, zająć się czymś ciekawszym, co jest na wyciągnięcie ręki, to wiadomo, że się to zrobi! Jakoś im bliżej deadline’u człowiek się spręża i mobilizuje. Uwielbiam odwracanie sytuacji, dlatego jestem absolutną fanką systemu nagród. Dokończę rozdział i przez 15 minut poczytam plotki, przygotuję raport i strzelę sobie regenerującą drzemkę. Odpiszę na e‑maile i śmiało mogę rozładować pralkę. Opornym sugeruję nastawianie alarmu w telefonie – oczywiście w odpowiednich proporcjach – godzina pracy, kwadrans relaksu i od nowa.
Zdarza się, że i duża ilość wolnego czasu potrafi być stresująca. Nagłe doświadczenie wolnego czasu to zawsze szok, powiązany często także z uczuciem zamroczenia, niepewności i strachu. W ramach rekompensaty pojawia się nagle w człowieku potrzeba
kompulsywnego porządkowania i zakupów, odnawiania kontaktów towarzyskich i gdzieś na szarym końcu potrzeba snu – choć
czasem bywa dokładnie na odwrót.
Jak radzisz sobie z elementami nieprzewidywalnymi, niespodziankami, spontanicznymi akcjami?
Jestem z tym pogodzona. Zawsze biorę taką ewentualność pod uwagę, bo jeśli tylko coś może mi się przydarzyć, to na pewno się
zdarzy. Dlatego, choćby nie wiem jaki był ścisk, zawsze działam z zapasem. Przyspieszam terminy i nigdy nie wtajemniczam zespołu ani rodziny w swój plan. Tylko ja wiem, gdzie zostawiłam zapas na fuck up.
Czy nie uważasz, że zajęcia z organizacji czasu i przestrzeni powinny być przedmiotem szkolnym?
Powinny! Tak samo jak kilka spotkań z terapeutą. Wiedza wyniesiona z takich zajęć daje sprawczość, która przenosi się też na
poczucie kontroli nad własnym życiem oraz samoświadomość – człowiek uczy się siebie, wie, co lubi, a czego nie. Wie, co mu służy,
a co go niszczy. Żałuję, że 20 lat temu nie byłam w taką wiedzę wyposażona.
A czego nie da się uporządkować?
Emocji.
Rozmawiała Monika Brzywczy. Fragment wywiadu pochodzi z Magazynu USTA 27, który możesz kupić TU.
Bożena Kowalkowska
Urodzona w 1981 roku w Iławie. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktorka, dziennikarka, wydawczyni i producentka. Od lat uczy freelancerów, etatowców i pracujących rodziców, jak dobrze planować, żeby mieć więcej czasu dla siebie, bliskich i na swoje pasje. W swojej działalności skupia się na poszukiwaniu czasu na przyjemności i odpoczynek. Na rynku właśnie ukazał się poradnik jej autorstwa „Odzyskać czas” (Wydawnictwo Wielka Litera). Prywatnie mama 8-letniej Marianny i 5-letniego Tadeusza.
www.bozenakowalkowska.com