La Chingadę odkryłam dzięki Jimiemu. Obok przystanku autobusowego przy stacji Waterloo stoi czerwony podajnik na gazety, w którym co czwartek czeka na przechodniów świeże wydanie weekendowego dodatku do „The Evening Standard”. Kto chce, zabiera ze sobą magazyn na drogę powrotną do domu. W autobusie wielu podróżnych przerzuca strony magazynu lub – ściśnięci w tłumie – podczytują sąsiadowi przez ramię. Sto osiemdziesiątka ósemka była już na wysokości Surrey Quays, gdy przerzuciłam kartkę i zatrzymałam się na recenzji „najbardziej ekscytującego odkrycia roku”, czyli meksykańskiego miejsca z tacos. Na Surrey Quays. Odruchowo spojrzałam przez szybę. Właśnie mijałam opisane przez Jimiego miejsce. Malutką, pstrokatą knajpkę podświetloną zielonym neonem w kształcie kaktusa. Kolejka klientów wychodziła na zewnątrz. Nie wiem, czy bardziej byłam zaskoczona tym, że to kiczowato wyglądające miejsce ma tak świetną recenzję, czy tym, że krytyk udostępnia swoją kolumnę, wydawałoby się, drugorzędnym adresom.
MAGIA JIMEGO
Wydawca „The Evening Standard” potrzebował pół roku, żeby ustalić, kto obejmie kolumnę po Grace Dent. Anegdota, która krąży między recenzentami kulinarnymi, mówi, że taka decyzja to kwestia życia i śmierci. Wzięła się stąd, że kiedy zapytano Dent o to, jak dostaje się pracę krytyka kulinarnego, odpowiedziała: „Ten poprzedni musi najpierw umrzeć”. Sama miała więcej szczęścia.
Po prostu pod koniec 2017 roku przeszła do „The Guardian”. Tym razem trudność decyzji wydawcy wynikała bardziej z chęci wykonania przez magazyn „kroku w dobrą stronę w celu poszerzenia reprezentacji społecznej w mediach kulinarnych”. Cokolwiek wydawca miał na myśli, powierzając tę rolę Jimiemu Famurewie, komentatorom nie umknął fakt, że został pierwszym czarnoskórym krytykiem w historii brytyjskich mediów.
Debiutując, Jimi opowiedział o swoich nigeryjskich korzeniach, o matce, która samotnie wychowywała trójkę synów na obrzeżach Londynu, wyczekiwanych wyjściach do McDonalda i Pizzy Express i o „dorosłych” restauracyjnych odkryciach: pop‑upach, młodych szefach kuchni, pojawiających się znikąd genialnych gastromiejscach. Za podstawowe kryterium doboru restauracji przyjął „magię” mało znanych knajpek. Od tej pory, na łamach cotygodniowej rubryki znacznie częściej niż do tej pory pojawiają się lokalne miejscówki, które budują koloryt dzielnic londyńskich – tych kulinarnie bardziej oddalonych od Soho, jak Peckham, Haggerston czy właśnie Surrey Quays. A krytycy na jakiś czas przestali roztrząsać, dlaczego recenzentami kulinarnymi są przeważenie biali mężczyźni w średnim wieku z konkretnej klasy społecznej.
KURCZAKI I SNEAKERSY
Dyskusję na temat tego, kto dziś może (albo nie) być krytykiem kulinarnym, wywołał Elijah Quashie znany jako Chicken Connoisseur, swoją serią youtube’owych filmików. Recenzuje w nich fast foody sprzedawane w smażalniach kurczaków. Takich, które można spotkać dosłownie na każdym rogu londyńskiej ulicy i które leżą poza radarem oldschoolowych recenzentów restauracyjnych. Każdy odcinek „The Pengest Munch” – w luźnym tłumaczeniu „najlepsze żucie” (w slangu peng znaczy „seksowny” lub „dobry”) – zaczyna się od crepcheck (Quashie mówi o sobie, że jest crep field, znowu w slangu: „miłośnik butów”). Chicken Connoisseur po prezentacji sneakersów przechodzi do klasycznej recenzji miejsca i menu, czyli frytek, skrzydełek i burgerów nadzianych panierowanymi paskami kurczaka. Każde danie ocenia punktowo w skali od 1 do 5. Tak więc 4,6 to zdecydowanie powód, żeby być gassed (zachwyconym). Wystarczyło sześć filmików, by dwudziestoparoletni Quashie o aparycji dzieciaka stał się sensacją internetu. Przełomowy odcinek, w którym recenzuje smażalnię Chick‑King w dzielnicy Tottenham, jak dotąd zobaczyło 7,3 miliona użytkowników serwisu. O Quashie piszą główne media szybko dzielące się na fam (przyjaciół) i krytyków, którzy nie akceptują, a raczej nie rozumieją młodzieżowego slangu czarnej młodzieży z robotniczych rodzin. Do tego analizują, czy można być krytykiem kulinarnym jednego gatunku jedzenia i określonej warstwy społecznej, jakkolwiek duża, by ona nie była. Ostatecznie, na łamach magazynu „Eater”, po głębokiej analizie uwzględniającej metodologię F.R. Leavisa, XX‑wiecznego krytyka literackiego, i odniesieniu się do fali globalnego populizmu, Trumpa oraz skutków brexitu – pada werdykt: nowe czasy wymagają, by mieć na uwadze, jakim językiem współcześnie mówi się o jedzeniu. Fani Chicken Connoisseura są gassed.
GENTELMAN ZJADYWACZ
Przyjaźń między krytykami kulinarnymi a restauratorami, jak wiadomo, jest szorstka. Najprościej: chodzi o to, że obie strony chcą zadowolić trzecią stronę, czyli gościa restauracyjnego. Ale całkowicie różnią się, jeśli chodzi o sposoby osiągania tego celu. Jay Rayner na przykład od dwudziestu lat na łamach „The Observer” pisze miażdżące recenzje, po których restauratorzy długo i w bólach się podnoszą. A gdy w końcu powstają, wydaje wspomnienia i zamieszcza w nich opisy najgorszych posiłków dekady, przywołując oczywiście te restauracje, które myślały, że kryzys mają już za sobą. Jednak ten sam Rayner, już w lutym, gdy jeszcze mało który restaurator przewidywał, jak bardzo uderzy w niego pandemia, wystawił świetną recenzję kantońskiej knajpce w geście solidarności ze społecznością chińską, która doświadcza rasistowskich ataków powiązanych z fałszywymi informacjami o rozprzestrzenianiu się wirusa. Gdy w lipcu rząd złagodził restrykcje i branża powoli się otworzyła, Jay oświadczył, że na razie będzie wystawiał tylko pozytywne recenzje. Twittował tak: „Robię to, bo kocham restauracje”. Bez cienia złośliwości.
JESSIE, MAMA I JA
Mój ulubiony podcast prowadzi piosenkarka Jessie Ware i jej mama Lennie. Ta ostatnia gotuje, a córka rozmawia z gośćmi przy kuchennym stole. Rozmowy w „Table Manners with Jessie Ware” krążą wokół tego, co właśnie leży na talerzach, i wokół kulinarnych doświadczeń zaproszonych gości. Kiedy wyszła podcastowa książka kucharska, sprawdziłam komentarze osób, które już zapoznały się z wydaniem. Moją uwagę przykuł szczególnie ten, w którym zachwycona czytelniczka podkreśla, że na wyjścia wybiera właśnie restauracje przewijające się podczas rozmów. Jessie Ware nie jest krytyczką kulinarną i nie recenzuje karty dań. Czytelniczka nie wybiera danej restauracji po zapoznaniu się z punktacją w podziale na: jedzenie, wino, serwis i atmosferę. I to jej nie przeszkadza.
Zapewne sama ustali liczbę poszczególnych gwiazdek i zamieści na swoim profilu na Trip Advisorze. Czy to oznacza, że krytycy kulinarni już nie są potrzebni? A jeśli są, to czy krytyk kulinarny to ten, kto recenzuje posiłki, czy ten, kto rozmawia o jedzeniu?
Na fali dyskusji wywołanej zwiększającymi się zasięgami serwisów typu Trip Advisor wydaje się, że już teraz sami sobie jesteśmy krytykami. Widać to szczególnie po wysypie nowych form publikacji kulinarnych, takich jak online’owy newsletter „In Digestion”, który zbiera posumowanie najważniejszych tekstów kulinarnych ukazujących się w mediach, albo subskrybowany serwis Vittles London, produkujący reportaże, eseje i recenzje jedzenia. Rayner w swoim podcaście „Out to Lunch with Jay Rayner”również nie punktuje poszczególnych dań. Swoich gości zaprasza do restauracji, a ci w trakcie wspólnego spotkania dzielą się z nim przemyśleniami o życiu i o jedzeniu. Zachęca do tego, żeby słuchacze w ten sposób celebrowali także wizyty w knajpach. Jeśli chcą, niech wystawiają oceny, ale tylko gdy faktycznie w danym miejscu byli, zjedli, zapłacili. Apeluje tym samym o branie odpowiedzialności za wystawiane recenzje. W myśl hasztagu, który promuje: #noreceiptnoreview.
Tekst: Gosia Seruga
Ilustracje: Izabela Kaczmarek‑Szurek
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link