JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE

SEKRETNE SŁOWO NATALII LL

Drzwi hotelowego apartamentu otwiera energiczna blondynka w ciemnych okularach. Czarna marynarka, młodzieńczy krok. 78 lat? To niemożliwe. Od pierwszych minut spotkania jesteśmy oczarowani jej energią, otwartością, śmiechem.

Zostało kilka godzin do wernisażu pierwszej od wielu lat wielkiej, przekrojowej wystawy Natalii LL w stołecznym Centrum Sztuki Współczesnej. Artystka jest podekscytowana, ale też odrobinę zmęczona. Od kilku dni jest w Warszawie, montuje ekspozycję, rozmawia z dziennikarzami, wielbicielami, znajomymi. Na szczęście dała się jeszcze namówić na pogawędkę z USTAMI. Mamy trochę wspólnych tematów…

 

 

 

Usta są w pani cyklu „Sztuka konsumpcyjna” mocno eksponowane. Usta karmione bananem, kiełbaską, ociekające kisielem. Pamięta pani moment, w którym pojawił się pomysł na ten cykl?
Natalia LL: Zaczęłam od zdjęć, które robiłam sama sobie. Wypowiadałam słowo, słowo tajemnicę, szereg modulacji ustami. I rejestrowałam to.

 

 

Dziś już może pani powiedzieć, co to było za słowo?

O nie! To wciąż tajemnica! To był 1971 rok. Moim założeniem było, że będę rejestrowała wszystkie proste, podstawowe, codzienne czynności. Mówienie, jedzenie, spanie, siedzenie. Stąd wywodzą się wszystkie moje ważne cykle, takie jak „Sztuka konsumpcyjna” czy „Śnienie”. Muszę powiedzieć, że jeszcze wszystkich nie wykorzystałam, coś mi jeszcze zostało, żeby ten mój program życiowo–artystyczny wypełnić do końca.

 

 

Codzienność jest nam bliska, zwłaszcza ta sprawiająca przyjemność. Nasze USTA mówią, jedzą, całują…
„Mówienie” to była na przykład wielka instalacja „Tak” w Zielonej Górze…

 

 

O, jednak zdradziła pani jedno z tych sekretnych słów!

Spotykaliśmy się wtedy z kolegami takimi jak Ludwiński, Czartoryska, Starzyński, Stażewski na sympozjach. Na jednym z nich zjawiło się dwóch panów, którzy wywołali mnie z sali, zaprowadzili na wystawę i zapytali: „Co to znaczy słowo »Tak«?”. Była tam też ta instalacja z tysiącem kadrów kopulacji, na które patrzyło się przez wizjer, ale to ich nie zainteresowało. Pytali o „Tak”, bo im to brzmiało politycznie. Powiedziałam, że to mój wyraz akceptacji sztuki i na tym się skończyło. Poszli sobie.

 

Ale były też takie wystawy, które cenzura zamykała.

Zdarzało się. Mówili: dwa pokazy i koniec. I trzeba się było podporządkować.

 

Ten cykl ze zdjęciami kopulującej pary do dziś może wzbudzać w naszym katolickim kraju spore kontrowersje. A wtedy? Przecież to musiało szokować.
Pod koniec lat 60. robiłam mnóstwo takich zapisów erotycznych, kopulacyjnych. To się nazywało „Fotografia intymna”. To byłam ja z moim mężem Andrzejem Lachowiczem. Kochaliśmy się bardzo i było niezwykle wyzwalające dla nas jako artystów podczas aktu seksualnego zrobić sobie jeszcze zdjęcia. On fotografował, ja fotografowałam… Nie mogłam tego wystawiać, tylko w Zielonej Górze się zgodzili. Ale zbu- dowaliśmy taki specjalny boks z wizjerem szerokokątnym, radzieckim. I proszę sobie wyobrazić, że jacyś robotnicy tam pracujący postanowili w nocy się tam dostać, coś ich ciekawiło i obalili jedną ścianę. Chcieli obejrzeć zdjęcia z bliska… Na szczęście łatwo dało się to odbudować.

 

Trudno być jednocześnie obiektem i artystą. Ktoś wam asystował? Kto naciskał spust aparatu?
Mieliśmy samowyzwalacze, wężyki, nie było to takie trudne.

 

Ile aktów zarejestrowaliście?

Bardzo dużo. Ponad tysiąc.

 

Wow! Jak pani wybrała te szczególne, które zdecydowała się pani pokazać, jakie były kryteria?
Na pewno dobre oświetlenie i autentyczność zachowania.

 

Mąż nie narzekał? Nie miał dosyć, nie prosił: „Natalio, daj już spokój, wystarczy…”?
O nie! Proszę pani… Andrzej Lachowicz jest wspaniałym mężczyzną, których już dziś coraz mniej. Nie miał nigdy dosyć (śmiech)! Takiego sobie wybrałam partnera, no i byliśmy bardzo zakochani. A poza tym robiliśmy rewolucję w sztuce. Założyliśmy galerię Permafo, która prezentowała prace tworzone w opozycji do malarstwa realistycznego czy nawet abstrakcyjnego. Nam zależało, żeby zwracać uwagę na ideę sztuki, a nie na jej realizację.

 

Bardzo ciekawą rzecz powiedziała pani wczoraj na konferencji, że polska sztuka konceptualna nie przez przypadek narodziła się we Wrocławiu, bo to miasto było w tamtym czasie zdekonstruowane, było zlepkiem wielu różnych narodowości, tradycji, historii.

Tak jak Nowy Jork! We Wrocławiu się tyle rzeczy nakładało, wszystko się ze sobą miksowało, buzowało.

 

Nazywaliście siebie cool generation, bo, jak mówili Ludwiński i Chwałczyk, żarliwa wymiana myśli was nie interesowała.
Spotykaliśmy się w Klubie Związków Twórczych na wrocławskim rynku. To był klub zamknięty, trzeba było mieć legitymację, żeby wejść. Byliśmy w większości absolwentami Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych: Makarewicz, Lachowicz, ja. Ale przychodził też tam cały teatr Jerzego Grotowskiego, aktorzy pantomimy od Henryka Tomaszewskiego, poeci, Stachura bywał.

 

Mówiąc krótko: bohema. I jak spędzaliście czas?

Były wykłady, wieczory poetyckie. Ale kończyły się klasycznie – przy wódce, czystej wódce. Innych alkoholi nie było, a piło się dosyć dużo. Dziś klub już nie istnieje, w jego miejscu działa Bierhalle. Żałuję, bo to była niesamowita twórcza energia i takie miejsce, w którym zawsze spotykało się ciekawych ludzi.

 

W tamtym momencie, pod koniec lat 60., kończyliście studia. Jaki był los młodych artystów, jaki mieliście plan na życie?
Żyć! Ja skończyłam projektowanie szkła i jednocześnie fotografię. Nie zdecydowałam się na pracę w hucie, wybrałam robienie zdjęć. Miałam zlecenia reklamowe. Robiłam zdjęcia pierwszym, olbrzymim kompute- rom Odry, które były jak szafy…

 

O, znamy je z Muzeum Techniki, są piękne!

Muszę powiedzieć, że nie były specjalnie fotogeniczne, ale zdjęcie trzeba było zrobić technicznie świetne, bo to szło do jakichś katalogów, prospektów na Zachód. Bo ja robiłam też reklamy, już pod koniec lat 60. Perfumy, kwiaty, martwa natura. Tak zarabiałam na sztukę, której jeszcze wtedy od nas nie kupowano. Bo wiadomo, młodzi artyści muszą najpierw zaistnieć kilkoma wystawami, żeby jakaś instytucja coś od nich nabyła. Jak się miało wystawę indywidualną, to wydział kultury kupował dwie prace do swojego archiwum, a potem zjawiali się tam kustosze muzeów i wybierali niektóre do zbiorów. To też był jakiś zarobek.

 

Wydawała pani na sztukę. Musiała pani opłacić studio, modelki do swoich prac? Proszę coś opowiedzieć o tych dziewczynach, które pozowały do „Sztuki konsumpcyjnej”. My głównie znamy tę uroczą blondynkę z warkoczykami, ale modelek było w tej serii znacznie więcej.
Po tym gdy podczas jednej warszawskiej wystawy wymazałam swoje nazwisko Lach–Lachowicz i zostawiłam tylko inicjały Natalia LL, wszystkie modelki, które angażowałam, były moimi sobowtórami, moim alter ego.

I chyba się udało. Słyszałam pytania, czy to pani jest tą blondynką z warkoczykami.
Haha! Czyli się udało! A te dziewczyny były studentkami, urzędniczkami z Wrocławia. Bardzo chciały, żeby robić im zdjęcia. Już nie pamiętam nazwisk, część pewnie już nie żyje. A modelka z kucykami spodobała się najbardziej, gdy pokazywałam te serie. To był taki typ lolitki i jakaś przewrotność była w tym, że taka młodziutka dziewczyna je te parówki. Bo te zdjęcia były w sumie też odczytywane erotycznie…

 

Nic dziwnego…

Ale miały też inny aspekt. Krytycy na Zachodzie odbierali je głównie jako krytykę ustroju. Bo nie wszyscy to pewnie pamiętają, ale tu w Polsce nic wtedy nie można było kupić. O banany trzeba było walczyć…

I jak one, nieosiągalne, w tamtych latach smakowały. Były uosobieniem Zachodu, bogactwa, dostatku. O bananach się marzyło, gdy się je już zdobyło, jadło się bardzo powoli, celebrowało kęsy.
Nie tylko banany. Po te paróweczki też się nastałam w kolejce. Czasem udawało się spod lady kupić od zaprzyjaźnionej sprzedawczyni. Banany były rzucane do sklepów na święta, 1 Maja czy 22 Lipca. Wiedziałam o tym, po tych datach planowałam zdjęcia. Były kompletnie zielone, nożem je trzeba było kroić, co czasem widać na zdjęciach. Czasem ktoś coś z zagranicy przywiózł…

 

To dziewczyny musiały lubić tę pracę z panią! Najadały się wtedy bananami, parówkami. Rarytasy!

Oj tak. I nawet zabierały sobie czasem coś do domu.

 

Nie krępowały się, nie bały obscenicznego wydźwięku tych fotografii?

Może niektóre. Ale to były już studentki, świadome, bawiły się tym. Było dużo śmiechu, gotowałyśmy razem kisiel.

 

No właśnie – banan, kiełbaski, kisiel. A jakie jeszcze pokarmy się w tym cyklu pokazały?
Paluszki, budynie, płynne galaretki. Ja wtedy nie za dużo jadłam i na pewno nie byłam specjalnie wyrafinowana. Chociaż muszę powiedzieć, że we Wrocławiu w tamtych latach dużo było ludzi ze Lwowa i z Wilna. Na przykład rodzina Andrzeja jest z Wilna i oni jadali zupełnie inaczej niż my z Galicji, z Bielska–Białej. Ja dopiero we Wrocławiu odkryłam kaszę gryczaną i bardzo ją pokochałam. Jako studenci chodziliśmy do Fąsia, baru, który serwował tylko potrawy wschodnie: kasza, Jasiek, barszcze, racuchy. O, i bliny z kawiorem, ulubione danie mojego męża. On mógł kawior łyżkami jeść i do dziś jak chcę mu zrobić prezent, to idę z kawiorem.

 

Gotowaliście w domu?

Oczywiście! W tym naszym kultowym już dziś mieszkaniu na Ruskiej, gdzie się cała awangarda spotykała. Andrzej był specjalistą od ryb, śledzi, a ja od mięsa. Robiłam kaczki, zające, pieczenie, pasztety. Uwielbiałam pasztety i jadałam je w Paryżu. Świetne przepisy, podglądałam je i starałam się odtworzyć potem w domu.

 

Myślałam, że powie mi pani, że żyliście sztuką…

O nie, nie! Jedzenie jest przecież sztuką. Może nią być. Daje niesamowite doznania. Ja mam mnóstwo młodych przyjaciół, którzy mi ciągle o jedzeniu opowiadają, co gotują, co zjedli. I czasem zapraszają na te swoje obiady, kolacje. Bo teraz, kiedy mieszkam sama, nie opłaca mi się gotować. Ale czasem skrzykujemy się z koleżankami i gotujemy dla siebie gołąbki, kluseczki.

 

Po jedzeniu warto zrobić sobie sjestę, pani zapadała w sen.

W „Śnieniach” zapadałam w sen niekoniecznie pod wpływem jedzenia, raczej środków nasennych, które aplikował mi anestezjolog. Konkretną dawkę na trzy godziny spania. W kapsule, w namiocie, na scenie. Śniłam. Dla mnie liczyły się sny. A publiczność oglądała śpiącą artystkę. Dbałam o to, żeby się nie nudziła. Na ścianach wisiały rysunki moich snów. Była muzyka i referaty wygłaszane na przykład przez matematyka Ruszkowskiego. W specjalnym kloszu wypowiadał swoje teorie matematyczne. To było bardzo ciekawe, że naukowcy wtedy przychodzili na wernisaże sztuki konceptualnej. Bo mogli porozmawiać, wymienić opinie, trzymaliśmy się blisko. A raz, proszę sobie wyobrazić, zbudowano dla mnie piramidę…

 

Jak dla Cheopsa?

Tak! Drewnianą, bez żadnego gwoździa! Na polu w Stabłowicach, na przedmieściach Wrocławia. W środku miałam podest, kładłam się i zasypiałam. Od razu! Tam była taka energia, że nawet żadnych środków nasennych nie musiałam używać. Przyjeżdżało mnóstwo ludzi, był lasek, w którym robili sobie biwak. Kładli się wokół, coś gotowali, pili, rozmawiali…

 

No, to był już klimat hippie…

Tak, koniec lat 70. Joga, medytacja transcendentalna.

 

Rozmawiamy o sztuce, w której głównym obiektem pracy artysty jest jego ciało. A jak reaguje ciało artysty na upływ czasu, na ‒ nie bójmy się tego słowa –starość? O tym też zrobiła pani wiele prac, jak choćby cykl „Brunhilda i Odyn”.
Nie załamuję rąk, nie próbuję zatrzymać czasu. Wiele kobiet walczy ze starością, z przemijaniem. Ja nie. Nie zrobiłam sobie żadnego liftingu. Przyjęłam starość normalnie, naturalnie. Tak samo Andrzej Lachowicz. Gdy zapytałam go, czy zapozuje mi jako Odyn, starzec, zgodził się bez wahania. To jest jego ciało. Nie ma powodów do wstydu.

Robi pani nowe zdjęcia?

Zdarza się, ale zawsze analogowe. Jestem wierna kliszy, do cyfry nie mogę się przekonać. Mam kilka aparatów i wiele obiektywów. Cyfrą każdy zdjęcie może zrobić, a analog trzeba znać. Oczywiście mam też aparat cyfrowy, taką małpkę w torebce, żeby zrobić szybką rejestrację, ale pracuję w studiu, z profesjonalnymi aparatami.

 

Pani Natalio, jest pani jakimś niezwykłym przykładem żywotności. Jak to się robi, jak zachować tak niezwykłą energię? Proszę nam zdradzić receptę Natalii LL na długowieczność. To te piramidy, tak?
Piramidy (śmiech), nie, nie… Myślę, że po prostu nie powinniśmy się aż tak przejmować.

 

Natalia LL, czyli Natalia Lach–Lachowicz, ur. w 1937 r. w Zabłociu koło Żywca, od czasu studiów do dziś mieszka we Wrocławiu. Artystka intermedialna, konceptualistka. Zajmuje się grafiką, malarstwem, performance’em, filmem eksperymentalnym, wideo, instalacją, fotografią i rzeźbą. Jej prace prezentowane były w najważniejszych galeriach na całym świecie. Sztuką Natalii LL inspiruje się m.in. Maurizio Cajową wystawę „Natalia LL. Secretum et Tremor” możemy oglądać do 19 kwietnia w stołecznym Centrum Sztuki Współczesnej.

 

Rozawiała Monika Brzywczy, zdjęcie Natalii LL, Krzysztof Kozanowski, pozostałe zdjęcia z archiwum artystki

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin