Gdybym miał w dwóch słowach opisać charakter tych obrazów powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z surrealizmem sentymentalnym. Diwy i bożyszcza z pożółkłych okładek filmowych magazynów transmutują w gwiazdy z zapomnianej, paralelnej przyszłości i nie jest to bynajmniej banalne, choć urocze retro futuro. Nie ma w tych obrazach cienia naiwności, czy protekcjonalności – z kurzu destylują się byty na swój sposób doskonałe o giętkich metalicznie połyskujących ciałach. Nie są to złowieszcze, nekroidalne xenomorfy, ani seksowne kosmitki o zielonej skórze i fioletowych włosach. Przekonuje mnie ich osobność – to, że nie są istoty straszne, ani też udomowione lecz odmienne, piękne inaczej – przekraczające granicę pomiędzy ludzkim, a nie ludzkim. W swoim laboratorium na warszawskim Mokotowie Mirella krzyżuje kobiety z ukwiałami, ich twarze pączkują niczym polipy zamieszkujące koralową rafę. Niektóre z jej dziewcząt wyglądają jak ożywione amonity, twarze innych przypominają posegmentowany pancerz nimf motyli z gatunku Mechanitis, a żadna z nich nie traci przy tym na powabie.
Podoba mi się swoboda z jaką traktuje swoje bohaterki i podoba mi się ta hiper- kobiecość zdolna przetrwać najradykalniejsze eksperymenty. Wiele tu tęsknoty za intergalaktyczną przygodą, na którą mieliśmy tyle nadziei, a która ziściła się głównie na srebrnym ekranie. Nie jest to jednak raj całkowicie utracony, gdyż żyje i ma się świetnie w naszej wyobraźni. Science fiction może być potężną lekcją etyki. Ja humanizmu uczyłem się od Raya Bradbury’ego, Mirellę niewątpliwie inspirował jej ukochany Gene Roddenberry. Bez problemu widzę ją w czarno-różowym uniformie Gwiezdnej Floty gdy przemierza kosmiczne bezdroża na pokładzie USS Enterprise. Zawsze w zgodzie z Pierwszą Dyrektywą, zawsze otwarta na nowe, niezbadane i fascynujące piękno kreacji. Wszak mutacja jest kluczem do ewolucji.
Maurycy Gomulicki, Mexico City, kwiecień 2023