Tadeusz Rolke Fotografik, rocznik ’29. W PRL-u pracował dla tygodników „Stolica” i „Przekrój”, miesięczników „Polska”, „Ty i Ja”. W roku 1970 wyemigrował do RFN-u, gdzie publikował w czasopismach: „Stern”, „Spiegel”, „Zeit Magazin”. Pracował dla „Gazety Wyborczej” i „Dużego Formatu”. Miał kilkadziesiąt wystaw w kraju i za granicą, m.in. w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki, Muzeum Narodowym w Bratysławie, w MOCAK-u. Współpracuje z galerią Le Guern.
Jak wyglądało życie towarzyskie na gruzach powojennej Warszawy? Pod koniec wojny miasto miało kilkumiesięczną przerwę w funkcjonowaniu. Od października do końca stycznia Warszawa praktycznie nie miała mieszkańców. Kiedy część wróciła, życie kulturalne, intelektualne i towarzyskie trzeba było zaczynać od absolutnego zera. W ruinach ludzie usiłowali odtwarzać te normalne zjawiska życia społecznego, jak kawiarnie czy restauracje. W mieście remontowano cokolwiek, byle miało sufit, ściany i podłogę. Co i rusz powstawały jakieś kluby, miejsca spotkań, rodziło się życie towarzyskie. Była nawet kawiarnia, w której grano jazz. Jedyny w Warszawie czarnoskóry – August Agbola O’Brown, grał tam na perkusji. Była też angielska piosenkarka, która przyjechała tu po wojnie za miłością. Że ktoś się wtedy przeniósł z Anglii do zrujnowanej Warszawy, do dziś jest dla mnie trudne do wyobrażenia.
Chodził pan posłuchać jazzu? Byłem za młody i za biedny, żeby chodzić do kawiarni. Zacząłem bywać w takich miejscach już w normalniejszych czasach. Wprawdzie te lokale tworzone były w duchu socrealizmu, ale w kawie się tego nie odczuwało.
Urządzało się prywatki? Nie bardzo. Panowała straszna ciasnota, wspólne pokoje, kuchnie, łazienki. Nie było warunków. Salonami skupiającymi życie towarzyskie były galerie: ZAP na Mazowieckiej – jedna z pierwszych i najprężniej działająca, kilka miejsc na MDM-ie, Galeria Krzywego Koła na Starym Mieście, później Galeria Foksal. Wernisaży w ciągu roku było niewiele, a każdy stawał się wielkim wydarzeniem towarzyskim, na które się czekało. Życie ludzi z mojego środowiska skupiało się też wokół kilku lokali gastronomicznych: restauracji w hotelu Bristol, kawiarni w Związku Literatów, stołówce SARP-u i kawiarni PIW-u. Po tych ścieżkach się poruszaliśmy. Miejsc z orkiestrą, czynnych do późna, było bardzo mało i wszystkie mieściły się w Śródmieściu. Wieczorny wyjazd do innej dzielnicy traktowało się jak egzotyczną wycieczkę. Pamiętam, jak którejś nocy wybraliśmy się do jakiegoś klubu na Wolę. To była wyprawa jak do innego miasta. Ale potańczyliśmy, wódkę wypili i zjedli jakiegoś schabowego.
Kto przychodził do tych kawiarni? Ówcześni hipsterzy: dziennikarze, artyści, pisarze, muzycy.
Może pan zdradzić jakieś nazwiska? Nie wiem, czy mam prawo chrzcić kogokolwiek tym współczesnym terminem. Wtedy używało się słowa „podrywacz”. W latach 60. z moim przyjacielem Wiesławem Borowskim zrobiliśmy nawet audycję pt. „Podrywacze to my”. Leciała w III Programie Polskiego Radia. Opowiadaliśmy, jak się poznaje kobiety, w jakich miejscach. Materiał cieszył się wielką popularnością i był kilka razy powtarzany.
To, że dobrze dogaduje się pan z kobietami, widać na pana zdjęciach. Kiedyś na mojej wystawie podeszła do mnie pewna pani i powiedziała: „Kobiety się dobrze czują przed pana obiektywem”. Bardzo byłem z tego zadowolony, bo mnie się też tak zawsze wydawało.
Jak pan to robi? Jeśli już się trochę znamy, to kobieta zauważa, że ja umiem słuchać, że mam w sobie taką empatyczną ciekawość. I od razu buzia jest rozluźniona.
Jakie rzeczy z perspektywy lat uważa pan za najważniejsze w życiu? Tych parę fotografii, które zrobiłem. Dla mnie są one bardzo ważne.
Gdy robił pan zdjęcia, miał pan świadomość, że będą kiedyś miały znaczenie historyczne? W pewnym sensie tak, ale ta świadomość nie była tak jaskrawa jak później. Młody człowiek w ogóle ma zupełnie inny stosunek do rzeczywistości, dopiero z perspektywy czasu okazuje się, co w życiu było ważne.
Myślałam, że wspomni pan też o romansach. Swoją biografię, napisaną wspólnie z Małgorzatą Purzyńską, zatytułował pan: „Moja namiętność”. Bo namiętność jest bardzo ważna. Myślę, że cechy, które jej towarzyszą, jak zaangażowanie czy uczuciowość, są niezwykle wartościowe. Emocjonalny stosunek do życia bywa szalenie niewygodny, czasem dostarcza porażek i klęsk, ale jest niezastąpiony. Żaden racjonalizm nie zastąpi emocji.
Słyszałam, że chciał pan kiedyś zilustrować „O sztuce miłości” Fromma. Czy miłość też jest ważna? Dla naszej duszy, naszego jestestwa – najważniejsza. Tę książkę chciałem zilustrować, bo wywarła na mnie duży wpływ. Zrobiłem projekt, z którym udałem się do pewnego wydawnictwa. Szef artystyczny był nim zachwycony, ale szef marketingu powiedział, że nie jest pewien, czy to się sprzeda. I nic z tego nie wyszło. Powinienem był poszukać innego wydawcy, ale nigdy nie byłem w tych sprawach zbyt uparty. Nie umiałem się chwalić. Myślałem, że ktoś zauważy mój wysiłek i klasę tego, co zrobiłem, a propozycje same się pojawią.
Dlaczego pan wybrał tę książkę? Tuż przed wybuchem stanu wojennego poznałem pewną dziewczynę i stwierdziłem, że ona musi tę książkę przeczytać, że jej potrzebuje. Kupiłem dwa egzemplarze, jeden dla niej, drugi dla siebie – żeby odświeżyć treść – i stwierdziłem, że wciąż jest bardzo aktualna. Zresztą do dziś tak uważam, patrząc na nasze postindustrialne, konsumpcyjne społeczeństwo, które zamiast myśleć i czuć, chodzi do galerii handlowych. W każdym razie dziewczyna była nią zachwycona, bardzo mi dziękowała. A ja wpadłem na pomysł, żeby książkę zilustrować. Niestety, nie udało się. Można powiedzieć, że sam padłem o arą konsumpcjonizmu.
Wróćmy do namiętności i odczuwania świata zmysłami. Wydaje się, że jest pan wielkim estetą. Nie wiem, czy takim wielkim, ale na pewno estetyka jest dla mnie ważna. W dzisiejszej Polsce razi mnie ohydna architektura miast i miasteczek. Mamy ogromną ilość brzydkich domów jednorodzinnych, koszmarnie zaprojektowanych kościołów, a to kształtuje smak masowy, który obecnie jest kaleki. Kościół – dom – cmentarz – to wszystko jest bardzo nieestetyczne.
Jak oglądam pana zdjęcia, odnoszę wrażenie, że kobiety były kiedyś bardziej eleganckie, towarzystwo bardziej interesujące, Warszawa mniej chaotyczna. Moim zdaniem Warszawa wygląda przyzwoicie, w ostatnich czasach pojawiło się tu dużo poprawnej architektury. Najbardziej szpecą ją te okropne reklamy, ale one są obecne w całej Polsce. Kobiety nadal są eleganckie, nawet na tzw. prowincji. Natomiast jest poważny problem z mężczyznami: krótkie spodnie odsłaniające grube łydy, przeważnie brzuch, okropne tatuaże i jeszcze ten kogucik na głowie, który już do końca to wszystko zohydza. Katastrofa. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak te boginie mogą tolerować przy sobie tego typu postacie.
Kilka tygodni temu w galerii Le Guern pokazał pan swoje najnowsze prace. Mam wrażenie, że z pana kadrów zniknęli ludzie. A przecież fotografował ich pan nieprzerwanie od czasu zakupu pierwszego aparatu, czyli od Powstania Warszawskiego. Ale to są dalej poszukiwania estety. Mnie interesuje granica między rzeczywistością a przedmiotem sztuki. Cały czas z tyłu głowy mam „pisuar” Duchampa i konsekwencje tej pracy dla myślenia o tym, co stanowi granicę sztuki. Z rzeczywistości wybieram przedmioty, które „aktywnie” na mnie patrzą. To nadal jest fotografia humanistyczna, bo przedstawia działalność ludzką. Gdybym chciał poza przedmiotami pokazać też przechodniów z dzielnicy Praga, gdzie robiłem ten projekt, to musiałbym tam spędzić kilka miesięcy. Najpierw zapytać każdą osobę, potem wręczyć jej formularz, że wyraża zgodę na wykorzystanie wizerunku, i poczekać, aż go wypełni. A i tak nie ma pewności, czy by się udało. Kilka razy próbowałem komuś zrobić zdjęcie i za każdym razem spotkałem się z protestem. A fotografia uliczna opiera się na spontanicznej pracy fotografa. W dzisiejszych czasach już chyba nie da się jej uprawiać.
——————————————————————————————————————
Pamięta pani swoją „imprezę życia”? Tyle ich było! Zawsze miałam duże mieszkania albo domy, więc było gdzie przyjmować gości. Moje pierwsze własne lokum w Łodzi, gdzie mieszkałam z Józkiem Robakowskim, to był właściwie taki „dom kultury”.
Czasy polityczne stworzyły opór społeczny i wtedy zdecydowaliśmy, aby nasz dom był pierwszą podziemną, niezależną, prywatną galerią – „exchange gallery”, czyli galerią wymiany myśli. Gdy wybuchł stan wojenny i nie można było nocą chodzić po ulicach, spotkania u nas trwały do rana. Zresztą wielu artystów tygodniami u nas pomieszkiwało. Karmiliśmy ich makaronem z jakimś okropnym olejem. Nie zapomnę tego smrodu. Makaron przysyłał nam z zagranicy ojciec chrzestny naszej córki Matyldy, Gerhard Blum-Kwiatkowski. Te paczki ratowały nam życie, bo w tamtych czasach na półkach w sklepach był tylko ocet.
Nigdy też nie zapomnę pewnych świąt Bożego Narodzenia. Dzień przed Wigilią Zbyszek Warpechowski robił w łódzkim Muzeum Sztuki performance „Dialog z rybą”. Muzeum zdobyło karpia, Zbyszek przy zebranej widowni długo prowadził dialog filozoficzny, a gdy skończył, wzięliśmy tę rybę do domu i postanowiliśmy, że w gronie zaprzyjaźnionych artystów zjemy ją w wigilię. Siedzieliśmy wszyscy w naszym wynajętym domu, czekając, aż karp się upiecze, a nagle usłyszeliśmy potężny huk. Wybuchł gaz. Wraz z karpiem i piecykiem wyleciało w powietrze pół kuchni. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Śmialiśmy się później, że karp – mając tak głęboko artystyczno- filozoficzne przeżycia – nie dopuścił do tego, żeby dać się w sposób trywialny zjeść.
Życie towarzyskie i uczuciowe tamtych czasów było barwniejsze niż teraz? Mam wrażenie, że relacje międzyludzkie były głębsze, bliższe. Dziś nikt nie ma dla przyjaciół tyle czasu i energii. Kiedy zamieszkałam z Grzegorzem [Ciechowskim – red.] w Warszawie przy ulicy Górnośląskiej, drzwi naszego mieszkania prawie się nie zamykały. Naszymi najbliższymi sąsiadami byli Kora i Kamil Sipowicz, piętro wyżej mieszkali Olbrychscy, nieopodal, na Myśliwieckiej – Stańko. Spotykaliśmy się prawie codziennie. Bardzo lubię gotować, więc wymyślałam przeróżne dania, które w tamtym czasie wydawały się niezwykle wykwintne.
W PRL-u za szczyt wyrafinowania kulinarnego uchodziła kaczka albo kotlet de volaille. Ja bardzo lubiłam kuchnię azjatycką, a że mój przyszywany wujek pracował w Wietnamie, przysyłał nam kontenery wschodniego jedzenia wraz z pałeczkami, przyprawami, sosami itp. Przyrządzałam te wszystkie sajgonki i ryżowe makarony z warzywami. Byłam z siebie niezwykle dumna, aż do chwili, gdy któryś z naszych zagranicznych gości powiedział mi: „Małgośka, my przecież nie przyjeżdżamy do was na chińskie żarcie, tylko na placki ziemniaczane”. I tak zostałam mistrzynią kuchni polskiej, na punkcie której nasi goście absolutnie wariowali. A bywała u nas cała masa zagranicznych artystów, między innymi Nina Hagen i Dieter Meier, współtwórca legendarnej grupy Yello.
A co się piło? Whisky, rosyjskie szampany, bułgarskie koniaki i polską wódkę. Niektórzy palili trawkę, która w tamtych czasach była legalna.
Gdzie była najlepsza zabawa? Dzikie tańce do białego rana odbywały się głównie: w SARP-ie i SPATiF-ie. Byliśmy tam z Grzegorzem pierwszą parą na parkiecie. A kiedy wybudowaliśmy wielki dom na ul. Puzonistów w Warszawie, w ogrodzie, który miał ponad 3 tysiące metrów kwadratowych, organizowaliśmy koncerty. W miasteczku pod Wrocławiem likwidowano kino i kupiłam całe jego wyposażenie. Ustawialiśmy przed domem składane krzesła, które stamtąd przywiozłam, a na ścianie domu wyświetlaliśmy filmy albo teledyski. To były najlepsze imprezy.
W tamtych czasach gwiazdy miały chyba uprzywilejowaną pozycję w społeczeństwie, udało się pani kiedyś coś załatwić „na nazwisko”? Tak, np. cegły do budowy domu, deski, kaloryfery. Czasem dostawało się stolik w restauracji albo załatwiło coś bez kolejki. Jednak artyści stanowili źródło zagrożenia dla władzy i nie byli przez tę władzę lubiani. Tak więc zdarzały się też sytuacje, że zatrzymywali mnie milicjanci i słyszałam: „Wy, artyści, myślicie, że wam wszystko wolno. To ja wam pokażę!”.
Co było w tamtych czasach wyznacznikiem statusu, elitarności? Na pewno nie pieniądze. W ogóle nie było takiego myślenia, że ktoś, kto ma drogi samochód, należy do elity. Ówczesnych przedsiębiorców, tzw. prywaciarzy, nazywano badylarzami i nie było to określenie statusu społecznego, tylko materialnego. Wtedy największym uznaniem cieszyli się twórcy: pisarze, malarze, artyści. Wielu z nich poruszało się komunikacją miejską. Dla nas inne rzeczy niż pieniądze były ważne. Kiedy jeździliśmy za granicę, to może mieliśmy swetry w gorszym gatunku, ale robiliśmy sztukę, która zadziwiała tamtejszą publiczność.
Gdzie kupowało się ubrania? Miałam masę cudnych rzeczy z zagranicznych second-handów. Kompletnie odlotowych i kolorowych. Nie były to drogie ubrania, bo moda nie była wówczas oznaką statusu, ale fantazji. Natomiast Grzegorz – który poza tym był bardzo skromną osobą – na dobry garnitur potrafił wydać całe honorarium. Jeździliśmy do Niemiec, Francji i Anglii na koncerty i z każdej podróży coś eleganckiego sobie przywoził. Pamiętam też, że w Rembertowie był bazar, na którym można było czasem upolować oryginalne dżinsy Levi’sa. A przepiękne klasyczne buty zamawiało się u Kielmana.
Co było najfajniejsze w tamtych czasach? Poczucie, że dokonujemy rzeczy przełomowych, że zapisujemy się na kartach historii. Tworzyłam pierwsze w naszym kraju teledyski, które były też bardzo doceniane za granicą, np. klip do piosenki Grzegorza „Nie pytaj o Polskę” pokazaliśmy na festiwalu w Cannes. W Polsce ten materiał był zabroniony i do Francji też musiałam wywieźć go podstępem. Pocięłam taśmę nożyczkami i w kieszeni płaszcza przemyciłam ją do Paryża.
Tam, u przyjaciół filmowców skleiłam ten materiał i pojechałam z nim na festiwal, gdzie został nagrodzony.
W jednym z teledysków nawet się pani rozebrała. W tamtym czasie to był prawdziwy przełom, szok, byliśmy maksymalnie prowokacyjni. Ten gest wymagał ode mnie wielkiej odwagi i przekroczenia granic, także własnych. To było bardzo zmysłowe, ale też nadawało klipowi dodatkowe znaczenie. Mówiliśmy przecież o naszym związku, prywatności, miłości, intymności. Pokazaliśmy prawdę.
Ale też walczyliście z systemem. My mieliśmy jasną sytuację – wróg był oczywisty. Wszyscy byli po jednej stronie, nie było różnic w myśleniu, jak teraz. Często angażowałam się w działalność antysystemową. W Belgradzie kilka tygodni temu odbyła się wielka wystawa, gdzie pokazano moje prace z okresu stanu wojennego. Cykl fotografii, na których ja z moim kolegą Richardem Boulezem – notabene pierwszym stylistą Kory – robię tzw. warty honorowe pod pomnikami socjalizmu. Oczywiście miało to prześmiewczy charakter. Podchodziliśmy do kolejnych obiektów, staliśmy na baczność przez kilka minut, a fotograf robił nam zdjęcia. Aż do momentu, gdy pojawił się radiowóz. Udało nam się zrobić ok. 20 zdjęć. Piękne czarno-białe fotografie z sierpami, młotami i napisami w stylu: „Niech żyje socjalizm” w tle.
Siedziała też pani w więzieniu. Jak to się stało? W 1981 roku współorganizowałam wystawę sztuki współczesnej „Konstrukcja w Procesie”. Największą tego typu imprezę w powojennej Polsce. Brali w niej udział najważniejsi artyści sztuki współczesnej: Ed Ruscha, Sol LeWitt, Roman Opałka, Dennis Oppenheim i wielu innych. Przyjechali do nas z całego świata, na własny koszt. Wystawę przerwał wybuch stanu wojennego. Do hali, którą wynajmowaliśmy od Łódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, wpadło ZOMO i zdemolowało te prace, warte miliony dolarów. Po jakimś czasie rzeczywiście zostałam aresztowana i spędziłam kilka tygodni w więzieniu. Wsypał mnie kolega z uczelni, który miał nam pomóc w przesłaniu listów do artystów biorących udział w wystawie, bo przez stan wojenny nie mogliśmy się z nimi w żaden sposób skontaktować. A on następnego dnia miał lecieć do Paryża i stamtąd przesłać je dalej.
Czy te wydarzenia jakoś panią zmieniły? Do momentu, kiedy trafiłam do więzienia, wydawało mi się, że gdybym znalazła się w takim miejscu, to kompletnie bym się załamała, umarła ze strachu, stchórzyła. A stało się inaczej. Odkryłam w sobie niesamowitą siłę i wiem, że jestem w stanie przetrwać wszystko. Myślę, że odegrałam tam rolę życia. Po takich doświadczeniach człowiek ma poczucie, że brał udział w tworzeniu niezwykłej epoki. Dziś, kiedy opowiadam o tym wszystkim moim dzieciom – słuchają tego jak bajki. A przecież to było nasze życie, dla mnie, jak gdyby zdarzyło się wczoraj.
——————————————————————————————————————
Błażej Żuławski Rocznik ’83. Z wykształcenia jest operatorem filmowym, z zawodu dziennikarzem, fotografem i producentem. Brał udział w tworzeniu czasopism o modzie, gwiazdach i motoryzacji. Dziś pisze głównie
o samochodach, które są jedną z jego największych pasji. Jako producent stworzył program „Biznes Reaktywacja” emitowany na antenie TTV. Pracuje w Wirtualnej Polsce jako strateg contentu działający dla klientów z sektora motoryzacyjnego.
Jak w dzisiejszych czasach zostać bon vivantem? Nie wiem, czy w ogóle jestem bon vivantem, a jeśli tak, to raczej za cudze pieniądze. Analizując sprawę – by móc uprawiać tego typu lifestyle, nie mając do tego środków, muszą się pokryć trzy okoliczności. Pierwsza, najważniejsza: dobrze sytuowani znajomi, którzy nas lubią, a my lubimy ich, i to nie ze względu na ich pieniądze. Druga: praca, w której wszystko nam fundują. I ostatnia: szczęście podczas zakupów w TK Maxx [śmiech].
Trochę żartuję, ale prawdą jest też, że obecnie łatwo wykreować sobie image bon vivanta. Bardzo „gruby”, ale też bardzo fałszywy. Wiele osób tak robi. Pracuję jako strateg contentu motoryzacyjnego w portalu internetowym. Mam w związku z tym dostęp do najnowszych modeli samochodów. Za darmo, przez cały rok i z bakiem pełnym paliwa. Czasem jest to Citroën C1, ale czasem BMW serii 7 albo Porsche. W tej sytuacji łatwo jest mi wykreować taki sztuczny obraz. Mogę fotografować się w luksusowych autach, wrzucać na Instagram zdjęcia eleganckich posiłków i podróży klasą business. Pułapką takiego życia jest galopujący narcyzm i gdzieś tam na końcu okropne spustoszenie ego, napompowanego w sztuczny sposób. To dziwny, schizofreniczny stan, bo jeżeli chcesz taki wizerunek projektować na świat, to sam musisz w niego uwierzyć. I łatwo można zrobić sobie krzywdę.
Skąd wziąć zamożnych znajomych? Mnie było łatwo, bo się dobrze urodziłem i uczęszczałem do prywatnych szkół na Saskiej Kępie. W latach 90. był to przyczółek dwóch zmiksowanych Warszaw – nowobogackiej i inteligenckiej. Nasiąkałem materializmem tej nowobogackiej i innymi ohydnymi postawami. U nas w szkole najbardziej liczyło się to, jakie kto ma tenisówki, jakiego Game Boya itd. Moja mama nie mogła tego wytrzymać i przeniosła mnie do państwowej szkoły. Ale tam koledzy pili wódkę na przerwach i lali się po mordach do krwi. Dyrektor powiedział: „Pani zabierze stąd tego chłopca, bo on tego nie przeżyje”. Kontynuowałem więc naukę w szkole społecznej, gdzie nikt się nie upijał, ale za to niszczyliśmy się psychicznie na linii: kto co ma, a kto nie. Ale teraz już jesteśmy dorośli, dzieci elit biznesu same stały się elitą biznesu, a ja ich wszystkich znam. Dzięki temu co jakiś czas na przykład jeżdżę wypasionym super samochodem. Bo mam kolegów, którym takie auta zawadzają w garażu. Postrzegam to w kategoriach fatalistycznych. Rzeczy po prostu się przydarzają. Ja akurat mam farta. Ważne tylko, żeby nie być interesownym, bo wtedy i tak nic od ludzi i życia nie dostaniemy. Dlatego ludziom, których lubię, zawsze staram się odwdzięczać, na tyle, na ile mnie stać.
Czyli obecnie to status materialny wyznacza pozycję społeczną? Elitą są dziś ludzie bogaci, a nie, jak kiedyś, artyści, pisarze czy intelektualiści? Ciężko jest dobrze żyć z działalności intelektualnej. W Polsce rzadko komu się to udaje. Przychodzi mi do głowy Jacek Dehnel albo Szczepan Twardoch. Ale generalnie w naszym kraju takich ludzi jest bardzo niewielu. U nas bon vivantami są chyba celebryci. Ale trudno mi wskazać konkretne osoby, bo właściwie kogo w dzisiejszych czasach można określić tym mianem? Kogoś, kto ma miliony obserwujących na Instagramie – jak na przykład Alex Strohl – podróżuje po świecie i fotografuje przyrodę? Czy może kogoś takiego, jak Ted Gushue z Petrolicious? Współczesnego Gatsby’ego w haftowanych pantolonach i garniturach szytych na miarę w Mediolanie, który lata po świecie klasą business i dostaje od sponsorów zegarki za 40 tysięcy euro.
Czym jeździ rasowy bon vivant? Ja na przykład jeżdżę teraz pożyczonym MG z 1960 roku. Kosztuje 25 tysięcy funtów, czyli tyle, co podstawowa wersja passata. Jest to samochód, który wprawdzie nie ma dachu ani zamków w drzwiach i jest bardzo niewygodny, ale pokazuje, że masz gust.
A w co się ubiera? Chyba wygląda jak połączenie Gianniego Agnelli z Mastroiannim, Jamesem Bondem i Tomem Selleckiem z serialu „Magnum”. Generalnie w modzie jest vintage. W Polsce wciąż można spotkać niewielu eleganckich facetów, ale powoli to się zmienia. Jest coraz więcej sklepów z pięknymi krawatami, garniturami, poszetkami, np. Macaroni Tomato, Poszetka czy Non’chalant. Istnieje dużo blogów o męskiej modzie. A jeszcze do niedawna po ładne buty trzeba było jechać do Londynu, Paryża albo Berlina. Zauważyłem też, że polscy mężczyźni przestali bać się mody. Tra am na prowincjonalną imprezę i widzę lokalnych biznesmenów w marynarkach w kolorową kratę, czerwonych spodniach, skarpetkach w grochy. Może jeszcze nie wszystko jest dobrze skoordynowane, ale fajnie, że zaczęli kombinować. Zresztą nieważne, gdzie kupujesz koszule i samochody, tylko czy jesteś w stanie te przedmioty „obronić” swoim charakterem i energią. Uzyskany efekt może być zarówno wspaniały, jak i komiczny, niezależnie od ceny ubrania.
U nas wciąż elegancko znaczy bogato. A na świecie obnoszenie się z kasą to jest obciach. Pod koniec czerwca byłem na wyjeździe z 20-Ghost Club – podsekcją Klubu Entuzjastów Pojazdów Rolls-Royce. Cały dzień spędziłem w towarzystwie jednego z najbogatszych ludzi na świecie, który ma na koncie 8,5 miliarda dolarów, dostarcza 85 proc. prądu do Hongkongu i zarządza siecią hoteli. Jedyną oznaką jego bogactwa był Rolls-Royce, którym przyjechał, wart kilka milionów euro. Gdyby nie ten samochód, w życiu bym się nie domyślił, że ten gość jest tak bogaty. Normalny, skromny facet. Świetnie się dogadywaliśmy, bo w żadną stronę nie płynął komunikat klasowy – jedynie wspólna pasja do samochodów i… luźno zdefiniowanego „dobrego życia”, niezależnie od zasobów.
Pamiętasz swoją imprezę życia? Wiele ich było. Ostatnio wspaniale bawiłem się na balu w Villa Erba nad jeziorem Como, która kiedyś należała do Luchino Viscontiego. Innym razem, dzięki uprzejmości firmy Porsche, sponsora Goodwood Festival of Speed, zostałem zaproszony na bal u lorda Marcha. Prawdziwy bal zakończony gigantycznym pokazem fajerwerków. Panie w wieczorowych sukniach, mężczyźni w smokingach. Ja w używanym Yves Saint Laurent, który dostałem w ósmej klasie podstawówki, od mojego stryja – Andrzeja Żuławskiego. Wystąpił w nim na festiwalu w Cannes. Od końca podstawówki właściwie nie urosłem, w związku z czym wciąż leży na mnie jak ulał.
A gdzie się bywa w Warszawie? Chyba chodzi się do Nieba, ale gdy byłem tam ostatnio, odkryłem z zażenowaniem, że wszyscy wokół mają po piętnaście lat, a ja już nie. Jest też Miłość, ale chodzi się tam sporadycznie. Poza tym jeszcze Sen, ale tam jest sporo nowych pieniędzy wyrażonych botoksem i opalenizną. Nocny Market też już jest chyba passé. Chodzi się do Wozowni, ale to pewnie też się kiedyś zmieni. Jedyna sensowna odpowiedź na pytanie: „Gdzie się bywa?” brzmi: „Tam, gdzie są znajomi”. W Warszawie życie klubowe jest rozproszone i zmienne. Jedynym stałym punktem na imprezowej mapie jest Plan B. Pod nim zawsze można postać i kogoś spotkać. Zresztą ja już na imprezowanie nie mam siły. Gdy masz dwadzieścia lat, żyjesz jak w filmie „Wszystkie nieprzespane noce” i dajesz radę, ale gdy przeskoczysz trzydziestkę, to po całym tygodniu ciężkiej pracy większą frajdę sprawia ci na przykład sadzenie kwiatków w ogródku albo przycinanie trawnika. Przynajmniej ja podczas takich czynności najlepiej się odprężam.
Czy bon vivant naszych czasów to człowiek, który ma jakieś pasje? Dziś żeby na przykład zostać influencerką/influencerem, a w moim poczuciu są to prawdziwi współcześni bon vivanci, trzeba być nie tylko pięknym, mieć gust i światowe życie, ale też coś, na czym ci zależy. Może być to planeta, ekologia, choroba Hashimoto, dieta wegańska, joga, jakikolwiek własny projekt. Pozytywny snobizm dobrze rezonuje z publiką. I super, niech walczą ze smogiem, niech wyjmują żółwiom słomki z nosa, przecież z tych ludzi tysiące innych bierze przykład.
Myślisz, że tak jak poprzednie pokolenia, będziemy w przyszłości mieć poczucie, że tworzyliśmy historię? Teraz trudno to ocenić, bo wszystko jest rozproszone. Nie ma, jak kiedyś, wspólnego wroga, z którym trzeba walczyć. Niektórzy walczą o normalne miasto, inni z plastikowymi słomkami w knajpach, jeszcze inni z rzeczywistością polityczną. Żyjemy w czasach postpostmodernizmu, czyli blendera, w którym wszystko się ze sobą miesza. Słowo bon vivant też wymyka się obecnie próbom definicji. Może jest to ktoś, kto potrafi znaleźć się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i w odpowiednim towarzystwie? Pod słowem „odpowiednie” niech każdy sobie wstawi to, na co ma ochotę. Może to być środowisko związane z galerią sztuki, klubem, samochodami, barber shopem, czy jakimkolwiek innym tematem.
tekst opublikowany w 19 numerze USTA
Rozmawiała: Karolina Rogalska, zdjęcia: Szymon Rogiński oraz archiwa bohaterów