Przedstawiasz się jako Chicano. To Meksykanin urodzony w Stanach Zjednoczonych.
Tak, mój tata jest biały, a mama pochodzi z Meksyku, z rodziny rdzennych mieszkańców Ameryki. Jej matką była Wixárika [plemię Indian Huichol – red.] z północy stanu Jalisco. W latach 60. babcia razem z dziećmi nielegalnie przeszła przez granicę. Mama dorastała już w okolicach Los Angeles. Tatę poznała na studiach. Jego rodzice przenieśli się do Kalifornii z Missouri.
Czy w dzieciństwie odwiedziłeś Meksyk?
Kiedy miałem dziesięć lat, pojechaliśmy do rodzinnego miasta mamy. Ale w tamtym okresie ani ona, ani babcia nie czuły ze swoją tradycją specjalnego związku – zbyt mocno doświadczały w Stanach rasizmu wobec Meksykanów, żeby chcieć pielęgnować swoje korzenie. Więc rzadko odwiedzaliśmy ich ojczyste strony.
Nie tęskniłeś podświadomie za jakimiś smakami, zapachami, obrazami?
Dorastałem w Los Angeles, czyli w pewnym sensie Meksyk był blisko. To nie tak, że wcale tam nie jeździliśmy. Najczęściej odwiedzaliśmy Tijuanę, miejscowość tuż za granicą ze Stanami. Tam mama z babcią mogły kupować różne produkty i spokojnie praktykować limpias. To rodzaj duchowego oczyszczenia, którego dokonuje uzdrowiciel. Wtedy w LA nie było mowy o takich ceremoniach.
Pamiętasz ten pierwszy raz w Tijuanie?
Pamiętam, że bieda zrobiła na mnie wrażenie. My byliśmy już amerykańską klasą średnią, żyliśmy we w miarę uporządkowanym społeczeństwie, a w Meksyku panował chaos, eksplodowały kolory, było głośno, grała muzyka. Mama przyjaźniła się z matką swojego Kojota – tak nazywa się osoba, która cię przeprowadza przez granicę. To była starsza kobieta, która przypominała moją babcię. Zawsze gotowała, a odgłos ręcznego robienia tortilli – to plaskanie ciasta, gdy poklepywała placki – wciąż rezonuje we mnie i przypomina mi dzieciństwo.
Czy brałeś już wtedy udział w jakichś ceremoniach?
Nigdy w taki sposób, jak to robię teraz – świadomie i z chęcią połączenia się z bogami moich przodków. Ale duchowość aztecka wciąż jest częścią codziennego życia większości Meksykanów. Uzdrowiciele, do których zabierała nas matka, i sobador, tradycyjny lekarz masażysta, który w Tijuanie pomagał jej w różnych dolegliwościach, wywodzą się właśnie z tych rdzennych form duchowości.
Na to nakłada się jeszcze silna i kolorowa kultura katolicka Meksyku…
Kiedy byłem chłopcem, często chodziliśmy do kościoła na mszę po hiszpańsku, a w tych uroczystościach w Los Angeles często uczestniczyli tancerze azteccy.
A kiedy tak na poważnie zetknąłeś się z ruchem mexicanidad (albo mexicayotl) wskrzeszającym dawne azteckie tradycje?
Miałem jakieś 28 lat. Grupa azteckich tancerzy ćwiczyła w pobliżu mojego domu w San Francisco i po prostu przyłączyłem się do nich. Na początku myślałem, że to tylko kolejny rodzaj meksykańskiego tańca ludowego, ale kiedy stałem się jednym z nich, poczułem, że to coś więcej – że to religia. Uwielbiam to! Dorastałem jako katolik i – jak większość Meksykanów – czułem się rozczarowany tą religią. Dzięki mexicayotl poczułem się powołany do praktykowania wierzeń moich przodków i od tamtej pory to robię.
Wiesz niezwykle dużo o meksykańskiej symbolice, bogatej i złożonej. Skoro mama i babcia do pewnego stopnia odcinały się od tradycji, to skąd czerpiesz wiedzę?
Uczyłem się od starszyzny w swojej społeczności, z książek i podczas ceremonii. Dużo czytam, a wiele szczegółów w moich ilustracjach pochodzi z naukowego researchu. W tych pracach staram się przywrócić bogactwo znaczeń, które istniało na tamtych ziemiach przed przybyciem Hiszpanów. Ale sama idea i samo znaczenie tych grafik to część mojej żywej i duchowej praktyki.
Ile czasu zajmuje ci wykonanie takiego jednego obrazu?
To czasochłonne, ale pracuję zazwyczaj osiem godzin dziennie, więc jestem bardzo produktywny [śmiech]. Niektóre obrazy maluję aż sześć miesięcy, inne znacznie krócej. Oczywiście zależy to od ich wielkości i złożoności.
A gdzie można je kupić?
Sprzedaję zarówno kopie, jak i oryginały na Etsy. Reprezentuje mnie też Galeria Maia w Mexico City. Lubię to uczucie, kiedy ktoś kupuje którąś pracę. To mnie motywuje do dalszej pracy. Czasami trochę smutno jest oddawać obraz, którego malowanie wymagało dużo czasu i poświęcenia, ale już do tego przywykłem.
Jaki masz tryb pracy?
Zaczynam codziennie około 7 albo 8 rano. Odpowiadam na e‐maile i przeglądam media społecznościowe. O 10 do studia przychodzą moi asystenci i zaczynamy pracę. Robię przerwę na obiad – od 15 minut do godziny, w zależności od nastroju. O 18 zabieram moje psy na spacer i w ten sposób oficjalnie kończę dzień roboczy. Pracuję też w weekendy. Ale nie trzymam się twardo tych zasad. Jeśli ktoś z moich przyjaciół odwiedza Meksyk albo odbywa się ceremonia – a jest ich sporo – to bez problemu robię sobie wolne. Bo uwielbiam podróżować, a że jestem bardzo aktywny i dużo maluję, czasem sobie na to pozwalam.
Tworzysz jeszcze ceramiczne ozdoby, paski, biżuterię i tradycyjne stroje.
Tak, wykonuję też regalia. Pracuję z wieloma meksykańskimi rzemieślnikami, którzy używają różnych tradycyjnych technik: rzeźbią w glinie, haftują. Nie tworzę sam wszystkiego, ale projekty należą do mnie. Zawsze buszuję na lokalnych targach, sprawdzam, czy jest coś, co mógłbym wykorzystać w moich pracach.
Lubię film, w którym wyjaśniasz związek między maguey (agawą) a boginią Mayahuel. Polecam go tym, którzy chcieliby zrozumieć złożoność twojej pracy. Czy masz swoją ulubioną postać z panteonu azteckich bóstw?
O nie, jest ich tak wiele! Ale są takie, które inspirują mnie bardziej. Xōchipilli jest bogiem artystów, więc – z oczywistych powodów – czuję związek z nim. Tonaleque to bogowie ludzi, którzy czytają starożytny kalendarz i glify, więc ich również czczę. A Xiuhtecuhtli jest Panem Mądrości i zawsze zostawiam dla niego kwiaty na moim ołtarzu. I oczywiście Tlaltecuhtli, nasza Matka Ziemia. Dużo o niej myślę w dobie globalnego ocieplenia. Jako danzantes mexicas czcicie te wszystkie bóstwa. Nosimy tradycyjne regalia, które w mojej grupie są biało‐czerwone. W porównaniu z innymi nie mamy wielu piór w strojach. Chodzi o to, żeby ceremonie były skromne, a uczestnicy za bardzo nie zwracali uwagi na siebie. Mają kierować swoją uwagę właśnie ku bogom. Tańczymy w kręgu, twarzą w kierunku ołtarza ustawionego centralnie. Ceremonię rozpoczynamy i kończymy, oddając cześć bogom czterech kierunków, uderzając w bębny i okadzając ołtarz dymem z kadzidła. Tańczymy od trzech do sześciu godzin.
A co odtańczyliście ostatnio – z okazji przesilenia wiosennego?
Niestety w tym roku nie mogłem uczestniczyć w tej ceremonii. Zwykle odbywa się w Teotihuacán – to jakąś godzinę jazdy z Mexico City. Znów została odwołana z powodu pandemii. Zapaliłem świecę i kadzidło na moim prywatnym ołtarzu w domu.
Rozmawiała Monika Brzywczy. Zdjęcia artysty: archiwum prywatne
David Gremard Romero
Artysta urodzony w 1975 roku w Los Angeles, dziś mieszkający w Meksyku, skąd pochodzi część jego rodziny. Jako gej, katolik, meksykańsko amerykański obywatel w swoich pracach podejmuje złożone tematy etniczności, seksualności i tożsamości, z powodzeniem zanurzając je w rokokowej estetyce z azteckimi motywami z mitologii.
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link