JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE, WYDARZENIA

Krem po kokardę

Nie wiem, w jakiej kuchni stałam i co robiłam w dniu wernisażu retrospektywy Maurizio Cattelana w Guggenheimie, artysty słynnego w Polsce z wystawionej w Zachęcie pracy „La nona ora” (Dziewiąta godzina), przedstawiającej Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Wsławionego tą pracą, czy może raczej przez związany z nią osobliwy skandal: no już mniejsza z tym. A więc nie wiem, co robiłam i gdzie byłam, kiedy seksowna, długa limuzyna Hummer z napisem „papier toaletowy” wydrukowanym na drzwiach, niezbyt dyskretnie zaparkowała przed nowojorskim muzeum, ale na pewno stałam po całkiem drugiej stronie świata. Napis odnosił się do magazynu „Toilet Paper”, wydawanego dwa razy do roku, opartego głównie na obrazie, a współtworzonego przez Cattelana i fotografa Pierpaolo Ferrariego.

 

 

Rozwój rolki

Projekt rozpoczął się, gdy tych dwóch współpracowało ze sobą nad sesją zdjęciową. „Świetnie się wtedy bawiliśmy i pomyśleliśmy: czemu nie bawić się dalej? Tak powstał »Toilet Paper«” – opowiadał Cattelan. „Inne czasopisma, które tworzyłem, jak »Permanent Food«, były naprawdę o wiele bardziej radykalne. Zrobiliśmy numer w ciągu dwudziestu czterech godzin. Zaczęliśmy od pójścia do kiosku i antykwariatu, i od kupienia gazet, starych czasopism, wszystkiego, co przyciągnęło nasz wzrok. Wyrywaliśmy strony, plamy barw, figury, przedmioty, ponownie je składaliśmy, jak w technice kolażu i wrzucaliśmy do drukarki”. W przypadku „Toilet Paper” obrazy są jak podglądane w czyjejś głowie sny w stylu vintage, jak surrealistyczny album fotograficzny, i wszystkie są wykonywane według tych samych zasad: każdy numer zaczyna się od tematu – to zawsze coś podstawowego i ogólnego, może to być hasło „miłość” lub „chciwość” – potem artyści poruszają się jak malarze na płótnie, układają i budują kompozycje, improwizują, tasują, mielą. Wiele zdjęć odrzuca się w trakcie pracy, nie są wystarczająco „papierowo toaletowe”. To jak destylowanie perfum: musi dojść do tej właściwej nuty, która decyduje o sile wrażenia, chodzi o mocny, bezkompromisowy akord, musi być nieco perwersyjnie, nieco rubasznie. Musi przewrotnie iskrzyć niepewna, niepokojąca niejednoznaczność. Koncept, który poza magazynem wzbogacił się z czasem o linię naczyń i przedmiotów, to reakcja na przesyt obrazów w kulturze, i nie ma co odwracać zgorszonych oczu, na pruderię już za późno: jedzenie łączy się z ludzkim ciałem w półpornograficznym splocie już w prawie każdej dostępnej powszechnie reklamie, czemu więc się tym nie zabawić?

 

 

Obrazy są ironiczne i zmysłowe, jak dziewczyna podrzucająca spaghetti ociekające pomidorowym sosem w zagłębieniu zało- żonej na siebie schludnej sukienki. Umoszczony w pozie peł- nej gracji atrakcyjny mężczyzna w dobrym garniturze lśni od tłuszczu na sofie obłożonej makaronem. Maseczki ogórkowe położone na całych nagich ciałach, a nie tylko na powiekach. Ryba rozkracza się przed nami rozkrojona na stole operacyjnym, zanim przeistoczy się w sushi. Zachęca do konsumpcji hamburger z żywej żaby, a różowe, niewinnie dziecięce lody służą za popielniczkę niedopałkom. Jeśli jest ciągły apetyt społeczny na pochłanianie obrazów, czemu nie drukować manifestu przeciw nudzie oraz hołdu dla wstrętu i wstydliwych przyjemności, nie kontynuować ekscentrycznej wizualnej uczty?

 

Dywizja legumin

„Toilet Paper”, chociaż wydaje się igraszką, jest jednocześnie rodzajem komunikatu, pięścią między oczy i bąkiem puszczonym w jadalni. Komunikatu zrozumiałego dla wszystkich, bo łączącego śmieszny w swej powadze na własny temat świat sztuki i władzy z otaczającą nas kulturą masową. Zwłaszcza nawiązujący do specyficznego jej działu: warstwy wizualnej reklam, internetu i pozowanego na Instagramie życia, żeby wyglądało na jeden wielki „pinterest moment”. Zdjęcia na swój szczególnie błyskotliwy i irytujący sposób emitują komunikaty o wytworności, przepychu, posługują się złośliwie przegiętym repertuarem środków graficznych, jak reklamy prasowe z lat 60. i kolorowane zdjęcia pop w książkach kucharskich „współczesnej pani domu” powojennej Ameryki. Przypominają atmosferą ujęte na ich stronach całe szeregi wojsk hors d’oeuvres, zimnych przystawek do przygotowania w domu, podanych na lustrach i przystrojonych kwiatami wyciętymi z rzodkiewek, ogórków i cytryn oraz ciężką, ale precyzyjną biżuterią majonezu: to dopiero surrealne obrazy! Nieziemskie konstrukcje deserów z galaretek i puddingów z klejnotami wisienek w alkoholu, wyglądające na kolorowanych zdjęciach, jakby były z plastiku. Wszystkie superpuchary, sundaes, banana splits, żelatynowe wieże, anglosaskie trifle, szklane misy z mozaikami legumin. Sny o przepychu, dobrostanie i wyobrażenie o klasie śnione w skali kuchni przez gospodynie domowe, śnione przez „strasznych mieszczan w strasznych mieszkaniach”. Wreszcie królowe tych kuchni i stołów: american pies. Szarlotki. Są dobre na urodziny, najlepiej smakują z mlekiem.

 

Co kraj to paj

Wieczór z pajem i gałką lodów może uleczyć prawie każdy zły dzień: mówią reklamy w Stanach. To szczególne ciasto zakotwiczyło w amerykańskiej kulturze żywnościowej razem z pionierami, kiedy zeszli ze statków, zaczęli się osiedlać i stosować różne nadzienia, słone i słodkie. Mieli praktyczne, oszczędnościowe powody, by je wypiekać: zużywa się mniej mąki niż do chleba – to przecież zawartość na dnie blaszki przykryta tylko plastrem ciasta, które może być zrównoważonym źródłem pożywienia, które można było wydawać w czasie posiłków głodnym imigrantom. Ciasta zaczęły odzwierciedlać regionalne różnice w obszarach, w których przybysze się osiedlili: placki dyniowe, jabłkowe, pekanowe, słodzone syropem klonowym cieszyły się powodzeniem w północnych stanach, gdzie rdzenni Amerykanie nauczyli osadników, jak wydobywać sok z klonów. Są placki z nadzieniem z wołowiny, kurczaka, groszku, ziemniaków, które stały się symbolem domu, tradycji i obfitości, a zapach świeżo upieczonego, stygnącego na parapecie paja wyrył się w pamięci wielu Amerykanów. Są narodowym symbolem dziedzictwa kulinarnego do tego stopnia, że ukuto znane zdanie: „American as pie”, a jednym z bardziej popularnych dni ich wypieku w Ameryce jest 4 lipca – urodziny narodu. Po kryzysie popularności pies od czasów wiktoriańskich, kiedy elity zaczęły cenić wciętą talię, ciasta odzyskały popularność po wojnie, a już na początku lat 80. przeżyły renesans, gdy Amerykanie zgłębili swoje kulinarne korzenie i powrócili do amerykańskiej kultury jedzenia.

 

 

Wisienka pod plisami

I tak oto, kiedy agent specjalny FBI Dale Cooper (grany przez, jak w młodości uważałam, wystrzałowego Kyle’a MacLachlana) zatrzymał się w gospodzie The Lamplighter Inn na lunch 24 lutego 1989 roku w drodze ze Spokane do Twin Peaks, zamówił kanapkę z tuńczykiem, kawę i cherry pie. Z entuzjazmem polecił przysmak zarówno Diane Evans, jak i Albertowi Rosenfieldowi, i już do końca serialu – lynchowskiego „Miasteczka Twin Peaks” – zamawiał do kawy kawał kultowego deseru w Norma’s RR Diner, a często nie poprzestawał na jednym. „Napiszę o tym cieście wielki poemat” – ogłosił kiedyś sam David Lynch, pracując nad scenariuszem codziennie w tej samej ulubionej kawiarni. Czemu ja o tym piszę? Bo znajduję wspólne cechy budowania planu, scenografii i figur za pomocą mody oraz dekorum vintage. Zapożyczając ze standardów lat 50., takich jak słynny „Buntownik bez powodu” czy „Peyton Place”, styl ubioru w „Twin Peaks” był subwersywnym podejściem do klasycznej Americany. Plisowane dziewczęce spódniczki Laury Palmer i Audrey Horne to znane rekwizyty kokieterii rodem z lepszych koledżów i z „Lolity” Nabokova: kostiumy dziewcząt krążące w filmie po spirali rozwijającej się seksualności, obcisłe sweterki w połączeniu ze spódniczkami i czerwone szpilki. Kombinacja charakterystyczna dla vintage, śmiało łącząca przeciwieństwa starego z młodym, słodyczy i zmysłowości oraz miks burżuazyjnego wyobrażenia o tak zwanym przyzwoitym wizerunku i poprawności z popem i latami 80., smak lizaka i wytrawnego koktajlu. Obcisły sweterek podkreślający piersi i talię, ołówkowa spódnica, pieprzyk, naście lat i obcasy: ikoniczne połączenie, jak gorzka czarna kawa z wiśniowym plackiem. Kiedy oglądałam Larę Flynn Boyle i Sherilyn Fenn, sama nie wiedziałam, którą chciałabym być bardziej.

 

Sen o przepychu

A którą z „Dziewczyn do wzięcia” Kondratiuka chciałabym być bardziej? Czy też zawsze byłam bardziej? Pewnie tą niedorosłą, zabraną na doczepkę, która, żeby wystąpić w wielkim mieście u boku starszych koleżanek jak należy, robi sobie po drodze makijaż, a w końcu kompromituje się ostatecznie zmuszona do zjedzenia z grzeczności kolejnej porcji nielubianego kremu sułtańskiego. Pełne tremy zmagania z fantazyjnym deserem retro to jedna z kultowych scen tego filmu z PRL-u. Bohaterki zamawiają go, bo ten jest glamour, zgodnie z aspiracjami klasowymi – z wielkiego świata jasnych kawiarni Hortexu, takich co to Niemen o tym śpiewał, jak w „Pod Papugami” (The Lamplighter Inn!) dla kogoś, kto przemierzył pociągiem odległość z peryferii do Warszawy w sobotnie popołudnie, by „szczebiotać i kołysać się”. To może uchodzić za pozycję z karty wystarczająco elegancką dla młodych dam: te królewskie przesadzone kampowe puchary egzotycznego sułtana, to brzmi światowo, jest pełne bitej śmietany zmieszanej z kakao, rumem i rodzynkami. Niby pozycja elegancka, ale jednak wywołująca mdłości. Niby słodka, a spożycie zalatuje ironią, tragikomizmem, pękniętą nor- mą kultury mieszczan, satyrą na społeczeństwo konsumpcyjne: kończy się pawiem w kawiarni, bąkiem w jadalni.

 

Tekst: Anna Królikiewicz,

Ilustracja: Magda Górska

Zdjęcia: Toilet Paper

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin