Wchodzimy do sklepu wyglądającego jak wnętrze z XIX wieku – mały przyjazny salon, w którym kantor sprzedawcy otoczony jest regałami z dużą ilością szuflad i gablot. Za szkłem pobłyskują srebra: tace, wazy, kielichy, czajniczki, świeczniki. Jest ich mnóstwo, nie wiadomo, na czym zawiesić wzrok. Duży solidny stół na środku pozwala usiąść z klientem i przejrzeć katalogi. Ale prawdziwe królestwo Jarosinski & Vaugoin zaczyna się za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Odkrywamy za nimi klimatyczny zakład produkcyjny zachowany w niemal niezmienionym od dziesiątków lat stanie. – Kiedy firma przenosiła się tu w latach 20. XX wieku okolica była raczej nieciekawa – opowiada Jean‐Paul Vaugoin. – Dziś jest to jedna z najbardziej wziętych dzielnic Wiednia. Chcemy pozostać w tej lokalizacji, ale to nie jest łatwe, mieszkańcom przeszkadza każdy hałas czy wizja zanieczyszczenia powietrza. Ale nie poddajemy się! Uważam, że choćby ze względu na historię zachowanie naszego zakładu tutaj jest ważne. Na szczęście wspiera nas miasto, izba turystyczna i handlowa.
Polak, Węgier, dwa bratanki
Jean‐Paul wtajemnicza nas w historię rodziny. Jest kilka wersji, nie wszystkie fakty są jasne. – Opowieść mojego ojca jest taka, że przybyliśmy z Francji wraz z wojskami Napoleona podczas wojny z Rosją, osiedliśmy najpierw w Polsce, potem na Węgrzech, aż w końcu wylądowaliśmy w Wiedniu. Ale według mnie bardziej prawdopodobne jest, że nasza rodzina wyemigrowała tuż przed rewolucją francuską. Ponieważ byliśmy protestantami, musieliśmy uciekać z kraju, a gdzieś tam we Francji jest wciąż mała posiadłość, zamek o nazwie Vaugoin, która została sprzedana właśnie przed rewolucją. Pierwszy Vaugoin, który przy był z Węgier do Wiednia na początku XIX wieku, był krawcem. A Jarosiński? Nie mam
pojęcia – śmieje się Jean‐Paul i tłumaczy: – To Polacy. Wiemy na pewno, że pierwotnie były dwie osobne firmy, które około 1903 roku połączyły się i współpracowały ze sobą przez kilkanaście lat. Jarosińscy zawsze produkowali sztućce, a Vaugoin złotą i srebrną biżuterię. Po połączeniu firma stała się bardzo wszechstronna, mogła zaoferować klientom zarówno platery, jak i inne srebra. Ale w 1929 roku – w czasie kryzysu ekonomicznego – rodzina Jarosińskich przeprowadziła się do Brazylii. Jeszcze w latach 60. mój dziadek odwiedził ich w Brazylii, ale potem kontakt się urwał.

Srebra Rygalików
Już w 1873 roku firma wzięła udział w swojej pierwszej wystawie światowej, która odbywała się właśnie w Wiedniu. I od razu zdobyła tam kilka nagród. W latach 50. XX wieku Jarosinski & Vaugoin wyposażali w srebra wiedeńskie ambasady, a w 1958 roku dostali prestiżowe zlecenie wykonania zastawy stołowej dla rodziny królewskiej z Arabii Saudyjskiej. Takich zamówień było więcej, ostatnio na koronację jednego z sułtanów Malezji. Firma wielokrotnie pracowała ze zdolnymi designerami. Ostatnio podczas Vienna Design Week z Polakami, Gosią i Tomkiem Rygalikami, stworzyli wspólnie zestaw: komplet sztućców plus talerz do przekąsek. – Można na nim podawać proste rzeczy, jak chleb i oliwa, czy
oliwki i ser. Niekoniecznie trufle – śmieje się Jean‐Paul i potwierdza, że Polacy dobrze dali sobie radę z projektem sztućców. – Moim zdaniem wcale niełatwym. Bo przecież jest już na świecie tyle rodzajów noży i widelców! Na dowód, że jest z czego wybierać, choćby w tej jednej małej pracowni, Jean‐Paul pokazuje nam katalogi z wzorami. Można upatrzyć sobie ulubiony model łyżki, widelca, szczypców do ryby czy kieliszków do jajek. Ich ilość szokuje – to około 3000–4000 wzorów, samych modeli sztućców jest prawie 200. Skórzane, trwałe oprawy, ciężkie księgi zawierają ręczne szkice, podpisane pięknym kaligrafowanym pismem. – Dziś już nie mamy nikogo, kto by tak rysował – wzdycha Jean‐Paul i wraca do wertowania: – Spójrzcie na te szczypce i widelczyk do ślimaków! Czy wiecie, że w Wiedniu wraca moda na ślimaki? Były bardzo popularne w XIX wieku, ludzie zbierali je w winnicach wokół miasta, a teraz znowu są tu ich farmy. Mamy ich tak dużo, że eksportujemy je do Francji! W archiwach firmy zauważamy też różne łyżki do lodów, do sosów, szczypce do krabów, łyżeczki do liści herbacianych, ponoć bardzo popularne w Anglii. Pracownia współpracuje z wieloma firmami na świecie, przygotowując unikatowe edycje naczyń i przyrządów, m.in. z japońską marką specjalizującą się w lace. – Zrobiliśmy serię srebrnych yżeczek z laką. Była bardzo droga – wyznaje Jean‐Paul.

Manufaktura za miast MBA
Jean‐Paul nie planował, że przejmie stery rodzinnego biznesu. – Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem 12 lat. Razem z braćmi odwiedzaliśmy ojca tylko w weekendy, nie było przesiadywania w sklepie czy na zapleczu. Skończyłem szkołę, potem poszedłem do wojska, a następnie wylądowałem na studiach w Wiedniu, z planem, żeby szybko przenieść się za granicę na jakieś studia finansowe, a potem zostać bankierem albo brokerem. Gdy byłem po pierwszym roku, zmarł mój ojciec. Razem z moim starszym bratem, Victorem Carlem, postanowiliśmy, że zajmiemy się manufakturą. Miała już 150 lat i naprawdę szkoda by było, gdyby to dziedzictwo przepadło. Mama dużo wiedziała, na pewno miała więcej
pojęcia o srebrach niż wtedy ja, 21-latek! Bardzo wspomagała nas w pierwszym okresie. Po paru latach brat zrezygnował z biznesu, a ja zostałem. Bardzo się z tego cieszę, moi koledzy, którzy wtedy skończyli te wszystkie MBA-ie w Stanach czy w Anglii, dziś pracują w bankach i drżą, że w czasach kryzysu za chwilę stracą pracę. A u nas idzie dobrze, to mały zakład, ale mamy dużą stabilność finansową – podkreśla. W Jarosinski & Vaugoin pracuje dziś dziesięć osób. Zaczynają pracę o 9 i kończą o 17 – fajrant oznajmia niezmiennie od lat cichy dzwonek pobrzękujący co dzień w tylnej części zakładu.

Pod presją 110 ton
Sam materiał nie jest tani – wysokogatunkowe srebro kupuje się na internetowych giełdach. Następnie metal jest przesyłany do zakładu w północnych Włoszech, który tworzy z niego sprasowane bloki, dodając dozwoloną ilość miedzi, niezbędną do dalszej obróbki surowca – zostaje 92,5 procent srebra. To, co jest poniżej, nie może już być nazywane srebrem i nie może mieć prób metalu szlachetnego. Z tak przetworzonego metalu już w wiedeńskiej manufakturze – za pomocą specjalnych wycinarek i tłoczarek – uzyskuje się oczekiwaną formę. Rodzinie Vaugoin zależało, żeby zachować stare maszyny i charakter miejsca. W drewnianej szafie leży cała bateria „kopyt” do tłoczenia wybranego przez
klienta kształtu łyżki. Na blatach roboczych spoczywają bloki ciężkiego metalu, między które wkłada się srebrne blaszki, by wyciąć z nich oczekiwany kształt rękojeści sztućca. Nacisk jest olbrzymi – używa się obciążenia 110 ton. Skrawki metalu przetapia się i wykorzystuje ponownie. – Zrobienie jednej łyżeczki do herbaty zajmuje nam 1,5 do 2 godzin. Ale łyżka wazowa to już nawet 15 godzin! – porównuje Jean‐Paul i z dumą dodaje: – Gdy otwierają się drzwi i wchodzi klient, w 95 procentach przypadków kończy się to zakupem. Ludzie wiedzą, po co do nas przychodzą. Jeśli na przykład chcą zamówić komplet sztuć ców, prowadzimy ich do naszego specjalnego regału, wysuwamy szuflady i opowiadamy o różnych okazach. Wybieramy design, liczbę sztuk w zestawie oraz ich przeznaczenie. Mamy tyle opcji, że samo przeglądanie katalogów i podejmowanie decyzji zabiera 5‒6 godzin – wyjaśnia gospodarz i tłumaczy, że zazwyczaj komplet obejmuje łyżkę do zupy, łyżkę
do herbaty, noże do mięsa i do ryby, dwa, trzy widelce. – O, ten z wystającym środkowym zębem jest do ryb, żeby łatwiej je było filetować, gdy są serwowane w całości – mówi, głaszcząc widelec, i znów przeskakuje do opowieści o spotkaniach z klientami: – To wybieranie bywa dla nich dosyć stresujące, ale jakoś z tego wychodzimy. Słuchamy bacznie wskazówek, gdy ktoś mówi, że nie chce sztućców zbyt barokowych, dekoracyjnych, ciężkich – to dla nas już cenna wskazówka. Ale zdarza się dosyć często, że przychodzą tu pary, i wtedy nie jest lekko. Trzeba pogodzić rodzinne przyzwyczajenia, gusta obu stron. Czasem klienci już mają jakąś część zastawy, do której trzeba dobrać resztę. Robimy krótkie wprowadzenie, ale gdy widzimy wahanie, podpowiadamy, żeby się naradzili i wrócili do nas z decyzją – mówi Vaugoin. Bez palmy Jarosinski & Vaugoin chętnie realizuje też zamówienia specjalne. – Ostatnio na przykład klientka z Abu Zabi zamówiła wazon na kwiaty w kształcie palmy. Bywały zamówienia od książąt, szejków i milionerów. Zawsze znajdą się bogaci ekscentrycy pałający miłością do klimatów retro, którzy zechcą zamówić u nas kolejny element do swojej kolekcji – tłuma czy Jean‐Paul. – Ale cieszą nas wszyscy klienci, zwykli wiedeńczycy, zaglądający tu w poszukiwaniu mniejszych rzeczy, za 100‒200 euro. Ci, którzy dopiero zaczynają swoją przy godę z luksusowymi dobrami. I myślę, że dzięki pasjonatom udało nam się przetrwać tak długo – śmieje się Vaugoin.
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link












































