Pamiętasz swój pierwszy dzień w Nowym Jorku?
To musiał być 1992 albo 1993 rok. Przyjechałam na wycieczkę ze studentami ze szkoły artystycznej. Zatrzymaliśmy się w hotelu na Washington Square. Od razu poczułam, że Stany to zdecydowanie coś innego niż Europa. Wtedy nikt nie miał Internetu. Gdy się gdzieś jechało, wiele rzeczy faktycznie widziało się pierwszy raz.
To musiał być niezły szok. Islandia, z której pochodzisz, to przede wszystkim natura i przestrzeń.
Jesteśmy tam odseparowani. Nie mamy żadnych sąsiadów, wokół jest tylko woda. Mimo to wielu Islandczyków wraca, by żyć na wyspie. Bo to wyjątkowy kraj, ten minimalistyczny krajobraz, mała populacja… Ale ja miałam silną potrzebę opuszczenia Islandii. To podobno częste u urodzonych wyspiarzy. W Nowym Jorku poczułam, że mogę od nowa stworzyć siebie.
Stworzyłaś się od nowa jako Shoplifter, czyli sklepowa złodziejka. Skąd ten pseudonim?
Śmieszna sprawa. Już w pierwszym miesiącu mojego pobytu w Nowym Jorku ktoś źle usłyszał moje imię i tak je wymówił. Nie zrezygnowałam z Hrafnhildur Arnardóttir, no ale Shoplifter wymawia się dużo łatwiej. Postanowiłam go używać także po to, by dotrzeć do sedna tego, kim tutaj jestem, bez bagażu mojego – niemal kościelnego – islandzkiego wychowania.
Początkująca artystka w Nowym Jorku. To musiał być niezły survival.
Na Islandii skończyłam malarstwo, więc w Stanach musiałam wyjść poza ten sztywny krąg: farby, sztaluga, płótno. Mieszałam dziedziny, nie chciałam dać się zaszufladkować. Zapisałam się do School of Visual Arts. Mogłam tam działać w dowolnych mediach. Dano nam olbrzymią wolność. Wiesz, że ja z Islan- dii nie przywiozłam żadnego obrazu ani przyborów malarskich? Naprawdę chciałam zacząć od podstaw.
Nie miałaś portfolio?
Nie! Złożyłam wniosek i się dostałam. Mieliśmy na Islandii system pożyczek edukacyjnych, rząd pokrywał koszty kształcenia i utrzymania, gdy wybrało się studia podyplomowe, których nie było w kraju. To mi wystarczyło na dwa lata nauki. Do dziś spłacam ten dług, ale to nie jest wielkie obciążenie. Miałam cholernie dużo szczęścia, że żyłam pod parasolem bogatego państwa skandynawskiego. Wielu innych uczniów żyło pod presją braku pieniędzy, tego, że wylądują na ulicy i już na zawsze pozostaną bezdomni.
Miałaś szczęście, ale też twoje prace robią wrażenie. Często używasz w nich włosów. Skąd pomysł na taki materiał?
W moich pracach jest dużo ze świata fantastyki i kreskówek. Inspiruje mnie obfitość popkultury. Jestem zakupoholiczką, lubię kolekcjonować przedmioty. Fascynują mnie kolory, materiały, kształty, dziwne obiekty niemające żadnego sensu, które tu są produkowane na masową skalę. Na przykład nóż do bananów – abstrakcja i absurd. Na początku znajdowałam różne przedmioty i sklejałam je, tworząc pozornie bezwartościowe śmieci. Używałam taśmy, wazeliny, żyłek wędkarskich, przezroczystych materiałów, przemysłowego kleju. Nie chodziło o przesłanie, które miał nieść projekt, po prostu bardziej postrzegałam siebie jako grafika niż malarza. Zaczęłam więc używać włosów, bo uważam, że nawet jeden włos może oddać istotę rysunku. Włos to linia, a używając go, czuję, jakbym pracowała z materiałem. Albo jak ten materiał pracuje we mnie. Ja nie tylko rysuję, ja się temu poddaję.

W twoim studiu widać, że dajesz projektom czas, by dojrzały.
Bo te moje projekty są czymś więcej niż rzeźbami z włosów. Są efektem końcowym procesu o wiele bardziej skomplikowanego, niż się wydaje… Ludzie używali końskich włosów przez lata, ale w bardzo małych ilościach. Mnie od zawsze pasjonowała obfitość, szeroki dostęp, swoista bezduszność masowej produkcji. Chcę, żeby widz się z tym nadmiarem skonfrontował. Nie mówię, że więcej znaczy lepiej, zwłaszcza w kontekście sztuki. Ale tak właśnie wpływam na widza. Równie dobrze mogę robić mikroskopijne kolorowe rysunki z wtopionymi w nie włosami w 3D. Mogę pracować nad materiałem, który sam w sobie wydaje się mało zbity lub mało współpracujący z resztą materiałów, ale jak przyjrzysz się bliżej, to jest w tym całkowita spójność.
Widać to też w tym, jak dobierasz ubrania i dodatki. Interesujesz się modą.
Zwłaszcza modą pop. Wiesz, mam 52 lata, a pierwsze siwe włosy miałam jako dwudziestolatka. Nigdy mi nie zależało, by ubierać się adekwatnie do wieku czy pozycji. Jestem artystką, która specjalizuje się w materiałach. Pracuję na włóknach syntetycznych i ludzkich włosach.
Jak dbasz o swój rozwój artystyczny?
20 lat temu miałam taką wizję jak z „Alicji w Krainie Czarów”. Jakbym przechodziła przez wirujący mroczny pokój i dookoła drzwi. Żadne nie były dla mnie zamknięte. Odczytałam to jak zapewnienie, że nic nie stanie na drodze mojej kreatywności. Rozwijałam ją, kwestionując uprzedzenia, nie zgadzając się na ograniczenia. Na tak zwaną sztukę piękną, która jest zmonopolizowana i przez to droższa, bo nie jest tworzona dla mas. To jak poezja, niekoniecznie praktyczna, ale mówi nam o emocjonalnym życiu nas samych. To jakby życiowa filozofia, jak być artystą – wybór kariery. Ale musisz mieć przy tym wiele nadziei, wiary, optymizmu, aby wytrwać. Może i lat pracy, kiedy ludzie nie dostrzegali tego, co robisz. Myślę, że mnie pomogło to, że jestem towarzyska, imprezowałam jak szalona, robiłam performanse.
Współpracowałaś z & Other Stories, przygotowałaś dla nich specjalną, limitowaną kolekcję.
& Other Stories zaproponowało mi współpracę ze względu na moją sztukę. Nie mieli pojęcia, że modą zajmowałam się już wcześniej. Wyzwaniem było znalezienie sposobu, by przenieść mój artystyczny punkt widzenia na kolekcję, zrobić coś więcej niż tylko ciuchy z nadrukiem mojej sztuki. Ale musiałam też pamiętać, że chodzi tu o modę. To również musiało być spójne. Zaufałam intuicji.
Jak udaje ci się przetrwać na rynku sztuki w Nowym Jorku?
Wcale mi się nie udaje [śmiech]! Jestem tu trochę jak taki mały kolorowy żółw.
Artnet wymienił cię jako jedną z 50 najbardziej ekscytujących artystek z Europy!
To dlatego, że jestem z Europy [śmiech]. Mam szczęście, że mogę grać w obu drużynach: europejskiej i amerykańskiej. Przede wszystkim jestem Islandką, ale też żyję w Stanach od 25 lat. Przedtem moje kreatywne, intelektualne, dorosłe życie trwało może z osiem lat. Dopiero tutaj w pełni rozwinęłam swoją sztukę. Można powiedzieć, że Islandia jest jak szkielet, a Nowy Jork jak mięśnie.
Te mięśnie napędziły twoją sztukę?
To ciekawe w moim przypadku, bo nigdy nie wiedziałam, jak grać w tej branży – na Islandii nie ma systemu galerii, przynajmniej kiedyś go nie było. W moich czasach było tylko kilku kolekcjonerów zbierających dzieła starych mistrzów. W rezultacie dorastało się tam, nie licząc na to, że kiedykolwiek odniesie się sukces. Jest w tym pewna wolność – i może stąd ta niesamowita ilość kreatywnych ludzi z Islandii, muzyków, artystów. Zawsze kierowała nami pierwotna potrzeba tworzenia, a nie sprzedawania. To było źródło samoleczenia, radzenia sobie z nudą i odosobnieniem.
Dziś ta izolacja nie ma takiego znaczenia.
Zawsze czułam, że najlepsze, co spotyka Islandię, to gdy jej mieszkańcy wyjeżdżają za granicę na studia. Dzięki temu nasza kultura jest żywa, obecna w dialogu międzynarodowym. Jednocześnie uważam, że siła leży w poznawaniu świata, nie wierzę w nacjonalizm. Rozumiem, że wiele osób odnajduje komfort w byciu otoczonym ludźmi, którzy są dokładnie tacy sami. Ale to niebezpieczne i ograniczające. Chęć zachowania czystości rasy w nowoczesnych czasach – to brzmi nawet romantycznie, ale równocześnie jest najbardziej obrzydliwą rzeczą. Kiedyś izolacja występowała naturalnie, miała związek z pogodą czy geografią. Dziś granice zanikają w sposób oczywisty. Przykre, że ludzie boją się „obcego”. To hipokryzja. Po prostu żyj i pozwól żyć, jeśli nie ranisz innych swoimi wyborami. Niestety, na całym świecie ludzie boją się utraty tożsamości i tradycji.

Ktoś powiedział kiedyś o tradycji, że to nic innego jak powtarzanie bzdur, które wymyślili nasi przodkowie.
Programy nacjonalistyczne stają się popularne wszędzie.
Widzę to na styku trzech kultur: oczywiście islandzkiej, potem polskiej, bo mój mąż Michał jest Polakiem i często podróżowaliśmy do Polski, no i amerykańskiej. I myślę, że wyświadczyłam Islandii przysługę, wyjeżdżając, żeby robić dzieci [śmiech]. Dzięki temu mają silne poczucie, że ich korzenie są i w Polsce, i na Islandii. Jesteśmy imigrantami, a nasze dzieci to pierwsza amerykańska generacja polsko-islandzkiej krwi.
Rzadki miks. Wydaje się, że gdziekolwiek nie pojedziesz, masz dom. Loft w Nowym Jorku pierwotnie był…
Kościołem!
Jest też stary dwór na południu Polski, który pamięta wizyty Piłsudskiego. I… kopuła geodezyjna na Islandii.
Lubię otaczać się naturą, lubię rzeczy dziwne i wyjątkowe. Jestem artystką, więc podejmuję decyzje, które niekoniecznie opierają się na oczywistej logice lub najlepszych rozwiązaniach. Może praktycznej by było kupić normalny domek letni, ale coś takiego by mnie nie inspirowało. Tak się składa, że tę kopułę zrobił artysta, mieszkam więc w rzeźbie. To trochę taki dom na Księżycu. Jest niczym gniazdo osadzone na skałach – z widokiem na ocean i fiordy.
Jak godzicie podróże, życie artystyczne, firmę Michała, dom i wychowanie dwójki dzieci?
Jestem ciągle na granicy szaleństwa i na mocnych lekach [śmiech]! Wiele osób z dziećmi, emigrując, przestaje myśleć o przeszłości. Dla mnie zawsze było ważne pielęgnowanie korzeni. Z tym wiąże się potrzeba podróżowania. Dorastałam na Islandii. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła się poczuć Amerykanką. I wcale mi to nie przeszkadza.
Co robisz, żeby nie oszaleć w tej różnorodności? Masz jakąś własną strategię przetrwania?
Powinnam pewnie więcej medytować. Ważne jest, aby pozostawać w dialogu ze sobą i ze swoją rodziną.Trzeba być też dobrym w ustalaniu priorytetów, a to jest trudne. Ale nie czuję potrzeby planowania na długo do przodu. Nie martwię się o emeryturę. Urodziłam się z poczuciem „teraźniejszości”. Tworzę sobie oczywiście jakiś szkielet. Nawet jeśli słaby, to jest. Jesteśmy trochę jak balon na wietrze, ale ten balon jest przynajmniej przywiązany do latarni. W przeszłości miałam problem ze stresem i lękami. Doprowadzały mnie do takiego wypalenia, że nie mogłam pracować i popadłam w depresję. Dziś już wiem, że bardzo ważny jest fizyczny odpoczynek. Nic wielkiego się nie stanie, jeśli zmniejszymy tempo. Oczywiście teraz sama to sobie powtarzam, bo jeszcze mi się to nie udało.

Przynajmniej zdałaś sobie sprawę, że to ważne.
Kiedyś pracowałam nad wystawą. Wernisaż miał być następnego dnia, pracownicy pomagali mi dokończyć prace. Panikowałam, bo to była moja pierwsza wystawa indywidualna w Nowym Jorku po dłuższym czasie. Byłam tak wykończona, że zdecydowałam się iść do łóżka, a resztę dokończyć rano. Żeby się przez chwilę rozerwać przed snem, otworzyłam Netflixa. I wpisałam „stres” w wyszukiwarkę [śmiech]. Znalazłam dokument zatytułowany jakoś w stylu „Stres – cichy zabójca”. I wiesz, że naprawdę otworzył mi oczy! Stres jest oparty na zewnętrznej presji, której nawet nie kwestionujemy, i na tej wewnętrznej. Jedziesz jak na autopilocie, myśląc, że praca w stresie przyniesie najlepsze rezultaty. Musisz być jeszcze doskonałą mamą, być w dobrej kondycji, dobrze się odżywiać. Byłam tam i mi wystarczy. Teraz, kiedy coś planuję, staram się być realistyczna co do moich oczekiwań i rezultatów.
To mi przywodzi na myśl Polskę. Wkrótce Boże Narodzenie, więc polskie kobiety nakładają na siebie ogromny stres świątecznych przygotowań.
Na Islandii jest tak samo. W każdym domu o 18.00, kiedy zabiją dzwony kościelne, wszyscy mają być umyci, wystrojeni i gotowi, żeby usiąść do kolacji. Dla mnie Boże Narodzenie zawsze było okupione stresem. Dorastałam z dwoma ojcami, dwiema rodzinami. Miałam swoje obowiązki w święta, denerwowałam się tymi cholernymi przygotowaniami i spotkaniami. Nie było żadnego czytania książki w łóżku w piżamie, a większość ludzi na Islandii właśnie tak spędza 25 grudnia. Ja szłam wtedy do drugiej rodziny. Byłam bardzo szczęśliwa, gdy w końcu się z tego wydostałam. Moje święta w Nowym Jorku mogą być chaotyczne. Rodzina przylatuje w odwiedziny i jedyne, czego pragnie moja mama, to nie organizować islandzkich świąt, tylko się zrelaksować. Michał będzie gotował, jest świetnym kucharzem. Udekorujemy dom i ubierzemy choinkę, bardzo to lubię. Nie będę szaleć za bardzo ze sprzątaniem. Jemy, gdy jedzenie jest gotowe, kiedy się wszyscy powoli zbierzemy. Robiąc święta po swojemu, masz więcej kontroli, nie musisz się dopasowywać, a chodzi przecież o to, żeby ludzie byli szczęśliwi. To również główny cel naszego istnienia – ciężko cokolwiek przetrwać, kiedy nie jest się szczęśliwym człowiekiem.
Hrafnhildur Arnardóttir aka Shoplifter
– nowojorska artystka z Islandii. Zasłynęła muralami, rzeźbami i instalacjami wykonanymi z włosów. Współpracowała z artysta- mi z całego świata, w tym z Björk, dla której stworzyła „hełm” z warkoczy na okładkę płyty „Medúlla”. W 2008 roku wraz z kolektywem a.v.a.f stworzyła instalację dla MoMA. Jej najnowsze prace to m.in. duży cykl „Nervescape” pokazywany w Norwegii, Australii i USA.
Rozmawiała: Agata Endo Nowicka
Zdjęcia: Elisabet Davids












































