Brzmi jak żart, ale tym, co łączy quasi‐państwa, są granice. Obsesja granic. Dla rozbestwionych strefą Schengen obywateli UE podróże do państw nieuznawanych to nie tylko wyprawy w przestrzeni, ale przede wszystkim w czasie. Znienacka powracają kolejki przed przejściami granicznymi, „trzepanie” bagaży i podskórny lęk, że zrobiło się coś nie tak, więc zaraz przyjdzie za to słono zapłacić. Wskazówka numer jeden: przez quasi‐państwa na ogół niemożliwy jest tranzyt. Boleśnie się o tym przekonuję, próbując wrócić z Ko‐ sowa do Serbii z albańską pieczątką w paszporcie. W swojej znakomitej książce „Poza mapą” Alastair Bonnett błyskotliwie zauważa, że „pragnienie zniesienia granic, wspólne zarówno przeciwnikom kapitalizmu, jak i podróżującym pierwszą klasą biznesmenom, to w istocie roszczenie prawa do całego świata”. Pełna zgoda, ale co robić, gdy oficer serbskiej straży granicznej z pełną powagą tłumaczy, że przecież Kosowo nie istnieje? A zatem – kontynuuje swój wywód – po opuszczeniu Albanii powinnam mieć od razu wbitą do paszportu pieczątkę serbską. A skoro mam kosowską, to z jego punktu widzenia granicy nie przekroczyłam. To jak mogę wracać do Serbii, skoro nigdy z niej nie wyjechałam? Wskazówka numer dwa: choć raz w życiu warto się znaleźć w skeczu Monty Pythona. Pod warunkiem, że nie dzieje się to w środku nocy i na deszczu, bo jak się wali – to wszystko.
KOSOWO, SIERPIEŃ 2015
Kilka dni wcześniej, z serbskiego Kraljeva próbuję się dostać do stolicy Kosowa, Prisztiny. Nie ma takiej opcji. Mogę kupić jedynie bilet do położonej 40 km wcześniej Kosowskiej Mitrowicy. Brzmi osobliwie, to mniej więcej tak, jakby wszystkie autobusy do Warszawy kończyły bieg w Nowym Dworze Mazowieckim. Jednak w Mitrowicy szybko przestaje być osobliwie, a zaczyna się robić nieprzyjemnie. O połączeniach do Prisztiny nikt nie słyszał, nawet policja. Każda konwersacja z przyjaznymi początkowo Serbami tężeje w ułamku sekundy, a niechętne spojrzenia wędrują w bok. W końcu lituje się nade mną właściciel sklepu, który – rozejrzawszy się, czy nikt nie patrzy – niemal szeptem kieruje mnie na most na rzece Ibar. Im bliżej mostu, tym mniej ludzi. Gdy dochodzę do nadbrzeża, oprócz mnie nie ma nikogo. Jedynie ekipa drogowców ryje młotami w nawierzchni, by żaden większy pojazd nie był w stanie tamtędy przejechać. Wszędzie barierki, betonowe gazony, tyle że bez kwiatów, strugi wody lane bezpośrednio na ulicę. By wejść na most suchą stopą, ma się do dyspozycji dwudziestocentymetrowy skrawek asfaltu. Upiorną zagadkę rozwiązuje dopiero para zagranicznych turystów: „Musisz przejść do albańskiej części Kosowa”.
To, co również łączy quasi‐państwa, to legenda na mapach – zamiast typowej dla oznaczania granic linii przerywanej w ich przypadku stosuje się przerywane kropki. Ale podziału Kosowa na część albańską i serbską nie ma na żadnej mapie. Bo nie ma to żadnego znaczenia, niewidzialna granica między nienawistnymi sobie nacjami została zarysowana z taką mocą, że gdy schodzę z mostu po albańskiej stronie Mitrowicy, dosłownie kamień spada mi z serca.
ABCHAZJA, WRZESIEŃ 2017
Abchazja to również dziecko wojny – na mapach nadal stanowi część Gruzji, choć ta od września 1993 roku nie ma nad nią żadnej kontroli. Obecnie niepodległość Abchazji uznaje pięć państw na świecie: Wenezuela, Nikaragua, Syria, Nauru i – oczywiście – Rosja. Suwerenność quasi‐państwa uznały także Tuvalu oraz Vanuatu, ale z czasem wycofały swoje poparcie. Choć brzmi zabawnie, w praktyce wiąże się ze żmudną procedurą wizową, wielogodzinnym przesiadywaniem na kolejnych posterunkach granicznych i drobiazgową, zupełnie niezabawną kontrolą.
Za to na tych, którzy ostatecznie przekroczą granicę, czeka rzeczywistość składająca się z samych paradoksów i zaskoczeń. Lotnisko w stolicy Abchazji, Suchumi, działa, ale nie obsługuje połączeń międzynarodowych. Gdyby jakakolwiek linia postanowiła tam latać, z miejsca zostałaby objęta międzynarodowymi restrykcjami. To samo dotyczy granicy morskiej i portów. Międzynarodowym bojkotem objęta jest abchaska poczta. Jeśli chcemy wysłać z Abchazji widokówkę do Polski, musimy najpierw włożyć ją do większej koperty i wysłać do rosyjskiego Soczi. Tam jest rozpakowywana i słana dalej. Lub nie. Mnóstwo osób się skarży, że ich przesyłki nie dotarły do adresatów. W Abchazji nie działają również międzynarodowe sieci komórkowe – gdy wjedziemy na jej terytorium, po prostu stracimy zasięg. Za to punkty wi‐fi znajdują się praktycznie wszędzie, nawet na przystankach autobusowych, przy których pasą się krowy i kozy.
NADDNIESTRZE, MAJ 2018
Od dworca w kierunku centrum Tyraspola prowadzi ulica Lenina, po drodze mija się ulicę Karola Marksa, po czym skręca w aleję 25 października. W Tyraspolu są także m.in. ulice Nadieżdy Krupskiej i Sowiecka. A słowo ciałem się staje. Im bliżej centrum, tym więcej obiektów żywcem wyjętych z czasów komunizmu. Pomniki, postumenty, galerie lokalnych bohaterów –wszystko porządne, murowane, świeżo pomalowane farbą olejną. Przekaz ideologiczny ma tu solidną oprawę materialną. Kwintesencją propagandy i bodaj największą atrakcją turystyczną Naddniestrza jest pomnik Lenina, stojący przed siedzibą parlamentu. Wysoki na kilka metrów, wykonany z czerwonego marmuru i doskonale wypolerowany, robi niesamowite wrażenie. Rzeźbiarz uchwycił wodza rewolucji w nieco absurdalnej pozie: sztywno wyprostowany Lenin w łopoczącym płaszczu wygląda, jakby właśnie wystartował w powietrze.
Naddniestrza nie uznaje żaden kraj na świecie, nawet Rosja, której zawdzięcza ono swoje istnienie. Taka matka, która udaje, że z dzieckiem nie ma nic wspólnego. Rzeczywiście, dziwne to dziecko. Naddniestrze nie ma swojego języka, religii czy kuchni. Ma za to doskonałe położenie strategiczne, pomiędzy Ukrainą i Mołdawią, które sprawiło, że za komuny rozgościła się tu rosyjska 14. Armia i ani myślała się stąd ruszyć, nawet gdy Kraj Rad rozpadł się hukiem. Od tego czasu w Naddniestrzu stanął czas. Pierwszego i dziewiątego maja maszerują wielotysięczne tłumy, płaszcz Lenina łopocze o każdej porze dnia i nocy, a lokalna waluta nazywa się rubel naddniestrzański. Podobnie jak suwerenności kraju, jej także nikt nie honoruje. Naddniestrze, lider w zakresie dziwnych pomysłów, wymyślił trzecią – obok monet i banknotów – formę pieniądza: plastikowe żetony, przypominające sztony używane w kasynach.
OSETIA POŁUDNIOWA, MARZEC 2019
Z gruzińskiego Gori do Cchinwali, stolicy Osetii Południowej, jest 30 kilometrów. Tym razem jednak przerywane kropeczki na mapie okazują się najmocniejszym z możliwych murów. Do Osetii od strony Gruzji po prostu nie da się wjechać. Wszystkie drogi w kierunku granicy robią się coraz bardziej dziurawe i odludne, aż w końcu dalszy przejazd odcinają zasieki oraz oddziały wojska, złożone z ludzi pozbawionych poczucia humoru. A potem zaczyna się martwa strefa, której od dziesięciu lat nie przekroczył nikt – nawet mieszkańcy, którzy po osetyńskiej stronie zostawili groby bliskich. Są miejsca, gdzie nawet kraje nieistniejące zaczynają nie istnieć całkiem realnie.
Tekst: Dorota Chrobak
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link