Od czego zaczniemy? Od pandemii czy od przyjaźni?
Mariusz Szczygieł: Od zmywarki! Julianna Jonek‐Springer: Od zmywarki? Zmywarka była później.
M.S.: Dobrze, to powiedz, jak to się zaczęło według ciebie.
J.J.S.: W takim razie są dwa początki! Pierwszy, ten mój, miał miejsce, gdy jeszcze studiowałam dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Jakieś 13, 14 lat temu. Akurat miałam seminarium warsztatowe o reportażu, wkręciłam się w temat i zaczęłam czytać dużo
książek z tego gatunku. W przerwach między zajęciami chodziłam często do Domu Braci Jabłkowskich, tam był Traffic, czyli wspaniała, wielka księgarnia, w której można było też posiedzieć z książką. Nieodżałowane miejsce. I tam któregoś dnia między półkami…
M.S.: Przepraszam, będzie małe wtrącenie do wywiadu – ja teraz zetrę blat. A potem wyjaśnię, dlaczego wycieram.
J.J.S.: [śmiech] Dobrze. Więc między półkami zobaczyłam Mariusza. Nie jestem typem stalkerki, nie zaczepiam ludzi na ulicy, a już do znanych na pewno nie podchodzę, to w ogóle nie w moim stylu. Ale wtedy pomyślałam, że będę ostatnią dupą wołową, jeśli nie zagadam. No i podeszłam, powiedziałam, że mam to seminarium gatunkowe i dużo myślę ostatnio o tym, czy reportaż jest etyczny… Mariusz wysłuchał mnie, bo on na szczęście bardzo lubi słuchać ludzi, pogadaliśmy, a potem zaproponował, żebym do niego napisała mail. I napisałam. Bardzo długi.
M.S.: A ja odpowiedziałem, i to bardzo szczegółowo!
J.J.S.: Nawet opublikowałeś moje rozważania u siebie na blogu.
M.S.: I potem, gdy patrzyłem na ten wpis, to zawsze kojarzył mi się z dziewczyną z długimi rudymi włosami, która mnie zagadnęła w Trafficu. A potem była dwuletnia chyba przerwa…
J.J.S.: Studiowałam na Sorbonie, kiedy dotarła do mnie informacja, że powstała Fundacja Instytut Reportażu, która ogłasza nabór na pierwszy rok Polskiej Szkoły Reportażu. Zadzwoniłam do rodziców i oznajmiłam im, że muszę tam być, że rzucam Paryż i Sorbonę. Mama uspokajała: poczekaj na drugi rocznik… Ale ja wiedziałam, że to nie będzie to samo. Ostatecznie udało mi się pogodzić oba kierunki, latałam między Warszawą a Paryżem. I wtedy
wydarzył się nasz drugi początek.
M.S.: W połowie tego pierwszego roku – to był chyba czerwiec – robiliśmy takie spotkanie studentów u mnie w domu. Przyszło około 20 osób, głównie studiowały wtedy dziewczyny, dziś znane dziennikarki i fotoreporterki. Julia była jedną z nich. A co się zdarzyło? Otóż zamówiliśmy jakiś catering, a musiałem jednak ogarnąć to wszystko, więc sprzątałem trochę w trakcie wieczoru, wkładałem brudne naczynia do zmywarki. Nagle usłyszałem zza pleców kategoryczny głos, że deski drewnianej do zmywarki się nie wkłada. Zamarłem. Nie pamiętam, czy włożyłem ją w końcu, czy nie…
J.J.S.: Nie pozwoliłabym!
M.S.: Nie kojarzyłem wtedy tej zdecydowanej osoby z rudowłosą dziewczyną z Trafficu. To przyszło chwilę później, kiedy zakładaliśmy z Pawłem Goźlińskim i Wojtkiem Tochmanem kawiarnio‐księgarnię Wrzenie Świata. Szukaliśmy osoby, która pomoże nam ją prowadzić. Uznaliśmy, że lepiej nie brać ludzi z branży, którzy są „zepsuci doświadczeniem”. Że lepiej wypracować nowe zasady z nową kadrą, od początku. Wiedzieliśmy, że baristami będą studentki i studenci, mieliśmy menadżera, ale potrzebny był jeszcze koordynator baru. Wtedy przypomniałem sobie o Julii. Że ona zna się na tych deskach, czyli wydawało mi się, że na gastronomii. Zdecydowałaś się od razu?
J.J.S.: Bez wahania! Jeszcze na etapie stanu surowego, malowania, urządzania lokalu. Razem wymyślaliśmy, jak ma wyglądać karta, co będziemy podawać. Dla moich rodziców to był oczywiście jakiś horror, że ja – po skończonych iluś tam fakultetach – ląduję w kawiarni. Byli załamani, po co były te Sorbony, rozpaczali.
M.S.: Ale na tym stanowisku nie byłaś długo, tylko kilka miesięcy.
J.J.S.: Od września do stycznia, a potem przeszłam do koordynowania prac Fundacji Instytut Reportażu. Opiekowałam się kolejnymi rocznikami szkoły, organizowałam spotkania we Wrzeniu.
M.S.: A ja, gdy się dowiedziałem, że Julii już nie będzie na co dzień we Wrzeniu, poczułem taki lekki zawód, a może nawet smutek, bo bardzo lubiłem spotykać ją codziennie. Muszę się przyznać – bo wiadomo, że jak czegoś się nie da ukryć, to lepiej powiedzieć otwarcie – lubię towarzystwo kobiet. One sprawiają, że nasza rzeczywistość przestaje być jak ta męska szatnia. Jest więcej ciepła, uprzejmości. Tak sobie układam rzeczywistość, konstelacje towarzyskie, żeby kobiety zawsze w niej były. Wychowywałem się w domu ciotki, chodziłem do liceum handlowego, gdzie w klasie były same dziewczyny i ja.
J.J.S.: Ale już po chwili zaprzyjaźniliśmy się przy pracy nad „Antologią polskiego reportażu”.
M.S.: A nie w Azji? Bałem się jechać sam, a Julia już raz tam była
i zdecydowaliśmy, że pojedziemy razem.
J.J.S.: Nie, najpierw była „Antologia”! Po niej dopiero Azja. W 2014, w styczniu. Polecieliśmy do Tajlandii, Kambodży, Wietnamu. Rok później znów Tajlandia i Kambodża plus Laos, a w kolejnym Tajlandia, Kambodża i Birma, kiedy byłam w ciąży.
Całość wywiadu do czytania w USTACH drukowanych do kupienia TU
Rozmawiała Monika Brzywczy, zdjęcia Krzysztof Kozanowski
Poleć ten artykuł na Facebooku lub skopiuj link