JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE, MIEJSCA

Skóra naszej planety

 

 

„Wszystkie problemy świata można rozwiązać w ogrodzie.” Geoff Lawton

Budzisz się rano i myślisz już o swoich ogórkach, kabaczkach, nasionach i kompostowniku?
Dzień zaczynam na spokojnie. Chwila na powolny rozruch, na medytację. To mi pozwala uwolnić myśli od planu dnia, który już na mnie czyha. W sezonie
niemal każdą wolną chwilę po pracy spędzam w warzywniku oddalonym od domu – jest na jednym z kaszubskich pól. Szczególnie często bywam w nim w
trakcie sezonu wegetacyjnego, gdy dzień jest długi. Zwykle spędzam tam jakieś 2–3 godziny. Nie codziennie, ale staram się. Warzywniki mają tendencję
rozrostową i tak też jest z naszymi uprawami. Razem z mężem ciągle je powiększamy. A że zarówno my, jak i nasze – wspierające nas, dorosłe już
dzieci – jesteśmy aktywni zawodowo, stanowimy żywy przykład na to, że można uprawiać ziemię, gdy jest się na pełnym etacie. Kiedy przychodzi
wieczór, padam ze zmęczenia. Ale to dobre uczucie, niweluje natłok myśli.

Mam wrażenie, jakbyś robiła to od zawsze. Miałaś swój ogródek w dzieciństwie?

Obserwowałam uprawy mojego taty pod blokiem. Mieszkaliśmy na parterze i do naszego mieszkania przynależał skrawek ziemi. W tamtym czasie każdy, kto
mieszkał „na dole” uprawiał maleńki kawałek. Głównie włoszczyznę i trochę zielonych liści – do obiadu. Tata uwielbiał kwiaty i słynął z uprawy
czerwonych, pnących i pachnących róż. Wszyscy się zawsze nimi zachwycali, a mama z bukietem świeżo ściętych kwiatów odwiedzała rodzinę, znajomych i
przyjaciół.

Rabatka wystarczała? Nie było działki?
Była! Słynny ROD. Często ją odwiedzaliśmy, zajmowała się nią babcia. Ta działka była jak małe gospodarstwo, z pełnym obiegiem: kury dające jajka,
owoce i warzywa, kompostownik, zbiornik na deszczówkę, altanka pachnąca w środku czosnkiem, bramka z pergolą w formie łuku, na którym pięły się kwiaty. Na tym wejściu zawsze się bujałam. Po śmierci babci działka przeszła w inne ręce. Te ogródki działkowe wciąż istnieją – gdy tamtędy przejeżdżam, zawsze szukam wzrokiem „mojego” miejsca.

Czyli zawsze ciągnęło cię do grzebania w ziemi…
Nie zawsze mogłam, jednak jestem dziewczyną z „bloków z wielkiej płyty”. Mimo tej działki i ogródka w dzieciństwie, nie miałam później możliwości, żeby
grzebać w tej ziemi. Chociaż potrzeba połączenia z nią zawsze była. Substytutem stał się balkon, na którym w doniczkach uprawiałam wieloletnie
rośliny ozdobne. Pnącza i rośliny okrywowe zimozielone, które uzupełniałam o cebule kwitnące. Jeszcze nie myślałam o uprawie warzyw.

 

To jak w dorosłym życiu „wpadłaś w warzywa”?
Chciałam mieć ten swój zielony kawałek, a to pragnienie podsycały jeszcze nagrania programów ogrodniczych BBC – dostawałam je od koleżanki. Były też
książki o tematyce ogrodniczej, ale głównie o roślinach ozdobnych. Życie toczyło się zwykłym rytmem: praca, prowadzenie domu i opieka nad naszym
pierwszym dzieckiem. Gdy zaszłam w drugą ciążę, zrezygnowałam z części obowiązków, zaczęliśmy też budowę domu i ozdobny ogród. Codziennie pod
płotem obserwowałam przy pracy w ogrodzie dziadka mojego męża. Imponowało mi jego nastawienie do pracy: codziennie przyjeżdżał porannym
autobusem i wracał wieczorem do domu. Dziwiłam się jednocześnie, że starsza osoba może każdego dnia podejmować tak duży wysiłek fizyczny, że daje radę,
pomimo wielu chorób. To był mój początek wszystkiego. Obserwując dziadka, zapragnęłam własnych rabatek z kolorowymi warzywami i nietypowymi
odmianami. Zaczęłam więc swoje pierwsze uprawy i wzięłam za nie odpowiedzialność.

Jesteś projektantką zieleni, prowadzisz własną pracownię. Rozumiem, że ten wybór zawodu wziął się właśnie z twojej wcześnie wyartykułowanej miłości do natury?
Można powiedzieć, że jest to odpowiedź na wewnętrzne powołanie. To mój drugi kierunek, świadomie wybrany. Początki pracy w zawodzie nie były łatwe.
Wcale nie mogłam projektować tak jak chciałam, jak czułam. Byłam raczej kreślarką ludzkich pragnień – odzwierciedlałam dla innych wizję ich idealnych ogródków.

 

 

Czy nie na tym polega praca projektanta?
To jest dla mnie oczywiste, że przenoszę marzenia inwestorów na papier, następnie w teren. Bliskie jest mi stwierdzenie, że najpiękniejsze ogrody to
takie, które w pełni spełniają potrzeby ich użytkowników. Dlatego szanuję gusta innych i nie dyskutuję o nich, jednak mam silną wewnętrzną potrzebę tworzenia pożytecznych rzeczy, nadawania znaczenia zwykłym momentom, lubię tworzyć wzniosłe projekty.

I jak doszłaś do tych wzniosłych projektów?
Zrozumiałam, że powinnam realizować się inaczej w pracy. Powoli odeszłam od projektów ogrodów przydomowych na rzecz projektowania zintegrowanego w
zespołach interdyscyplinarnych. Tak trafiłam do miasta i planowania zieleni, której nadaje się wielowymiarowe znaczenie. Tu poczułam spełnienie w zawodzie.

Miałaś mistrzów?
To pokolenia ogrodników i rolników, którzy pracowali z glebą przede mną. To moi wujowie i ciocie pracujący w gospodarstwie. To dziadek męża – Stanisław,
który nie mówiąc nic o uprawie, nauczył mnie wszystkiego. To stara polska szkoła rolniczo-ogrodnicza i dawne książki o uprawie. To też mój mentor, Sławomir Gacka, który udzielił mi wielu lekcji, nawet o tym nie wiedząc.

Jak to?
Słuchałam jego wykładów na You Tubie, analizowałam i testowałam omawiane zagadnienia we własnym ogrodzie. Dopiero po napisaniu swojej książki „Ogród probiotyczny” odezwałam się do niego i pokazałam co „namodziłam” i poprosiłam o komentarz. Uczyłam się, sama znajdując i słuchając takich
ekspertów, dużo czytając i wyciągając wnioski. Wiele dały mi wykłady w Polsce i zagranicą. Inspirują mnie doświadczenia austriackich i niemieckich
rolników biodynamicznych, australijska permakultura, ekologiczne kanadyjskie uprawy. I regeneracyjne rolnictwo, którego celem jest odnowa ziemi z
jednoczesnym pobieraniem plonu z niej. To sposób na poprawę kondycji gleby – ona jest skórą naszej planety, dlatego trzeba ją chronić w szczególny sposób.

Ogród probiotyczny – co to właściwie znaczy?
To miejsce, w którym prowadzimy uprawy warzyw i owoców, łącząc metody permakultury, ekologii i uprawy biodynamicznej. Strefa dobrej energii, otwarta przestrzeń zasilana probiotycznym życiem, która ma właściwości terapeutyczne dla człowieka – jego ciała, umysłu i ducha. To jakby klinika, tylko na świeżym
powietrzu. W ujęciu naukowym funkcjonują terminy „hortiterapia”, „ogrodoterapia”, „gleboterapia” wywodzące się z angielskiego pojęcia garden
therapy.

 

 

Jak wygląda taka „terapia”?
W ogrodzie probiotycznym doświadczyłam zmiany – procesu, który kompletnie zmienił mój sposób bycia i styl życia. To miejsce, w którym czuję się dobrze,
dające mi poczucie bycia częścią natury. Najistotniejsze w ogrodzie probiotycznym jest to, czego gołym okiem nie widać. To kompletnie
wywrócenie istniejącego przekonania, że ogród jest tym, co widać, czyli: rabatami, żywopłotami, łąką kwietną czy trawnikiem. Najważniejsze jest
uznanie, że to nie my jesteśmy dominującym gatunkiem w tej przestrzeni. Szanując prawa przyrody, stajemy się opiekunami – pracownikami
planetarnymi. Dołóżmy do tego metody regeneracyjne, brak chemii i mamy ogród, który pozytywnie wpływa na klimat planety, a jednocześnie wydaje
zdrowy plon. Regeneracja polega na ochronie, zwiększaniu materii organicznej, czyli odżywianiu, stymulowaniu i wzbogacaniu życia glebowego, na okrywaniu gleby.

To dlatego skupiasz się na probiotykach?
Dlatego, że doświadczyłam ich olbrzymiej mocy i wszechstronności. Przekonałam się, że ich działanie nie ogranicza się do wpływu na zdrowie człowieka i jego mikrobioty. Dziś wiem, że te pożyteczne mikroorganizmy mają także pozytywny i kluczowy wpływ na procesy przemiany zachodzące w glebie. Tak naprawdę to one uruchamiają mechanizmy i są odpowiedzialne za dokarmienie roślin, wspierając przy tym ich odporność. Żyjemy w oceanie mikroorganizmów. Wierzę, że dla naszego życia kluczowe jest to, czego nie widać.

Probiotyki kojarzyły mi się zawsze z kuchnią i zdrowym odżywianiem, nie z działkowaniem…
Wszystko się zgadza i uzupełnia! Probiotyki są odpowiedzialne za proces fermentacji, którego moc wykorzystuje się również w ogrodzie. Tak jak piekarz
potrzebuje fermentu – zaczynu: wody, mąki oraz kultury mikroorganizmów – podobnie ogrodnik używa fermentu dla stymulowania wzrostu swoich warzyw i
owoców. Ten ferment probiotyczny to na przykład bokashi — szczepionka probiotyczna, z której powstaje humus i na której wzrasta pokarm.

Mówisz, że taki ogród nie wymaga wysiłku w uprawie. Jak to możliwe?
Trzeba zrozumieć, że życie glebowe – edafon – jest pługiem. To taka życiodajna siła orająca, która pozytywnie wpływa na strukturę gleby: pożyteczne
mikroorganizmy, grzyby mikoryzowe, glony, pierwotniaki, nicienie, wije, kręgowce czy ryjące kanały dżdżownice przy okazji nawożące glebę czy korzenie roślin. Wystarczy więc zadbać o to życie, a ono wykona dla nas najtrudniejszą pracę: przygotowanie gleby do sezonu. Nie ma tu potrzeby
kopania, to już zostało za nas zrobione, jeśli tylko na zimę okryliśmy glebę rozdrobnionym sianem, słomą, skoszoną trawą lub niezadrukowanym kartonem.

A co z chorobami, klęskami, chwastami?
W takim ogrodzie chwasty nie stanowią problemu, podobnie jak szkodniki, choroby czy nawet susza. Mamy skuteczne sposoby, by sobie z nimi radzić.
Rośliny wspierane ekskrementami edafonu są silne i z roku na rok zdrowsze. Rosną jak na drożdżach! A raczej, jak chleb na zakwasie.

 

 

Mówisz, jakby to wszystko była łatwizna.

Praktykuję uważne ogrodnictwo. Na progu nowego sezonu nie mam oczekiwań względem plonów. Moim celem jest odżywianie gleby, plony powstają jakby
„przy okazji”. Śmiejemy się z mężem, że nie uprawiamy warzyw, tylko glebę, to właśnie jej poświęcamy najwięcej uwagi. Nie stresuję się też nadmiernie
załamaniami pogody. Zaakceptowałam fakt, że żyjemy w czasach niestabilnych warunków klimatycznych. Dlatego też opracowałam metody, które pozwalają
uprawiać w takich nieprzewidywalnych okolicznościach. Oczywiście na huragany i trąby powietrzne nic nie poradzę, ale z suszą już sobie nieźle radzę.

Nie wierzę, że ślimaki nigdy nie zjadły ci sałaty! Że nie załamałaś się, bo coś wyschło albo nie urosło.
Dwa lata temu, w okolicy czerwca, moje pieczołowicie uprawiane sadzonki dyń, wszelakich odmian, okrutnie potraktował grad. Wszystkie liście były
podziurkowane i pocięte od uderzeń gradu. Pierwsza myśl: wyrzucić, posiać nowe od nasionka. Ale po chwili uświadomiłam sobie, że mogę je uratować. W
takich sytuacjach sięgam po naturalne preparaty wspierające rośliny we wzroście: pożyteczne mikroorganizmy i algi. To działa, tego roku zebrałam
piękny dyniowy plon. W trudnych sytuacjach korzystam z rad permakultury. Czasem trzeba zrobić dwa kroki do tyłu, spojrzeć na sytuację z innej
perspektywy, a odpowiedzi przyjdą same do głowy. Ufam, że wszystko wydarza się po coś, a matka natura wie, co robi.

Wielu tych sposobów i naturalnych metod można się nauczyć z twojej książki.
W pierwszych rozdziałach tłumaczę, dlaczego warto prowadzić uprawy w taki sposób, a następnie konkretnie piszę, jak dokonać tego w praktyce. Obalam
wiele bezrefleksyjnie mitów, na przykład: „nie posypiesz, nie urośnie”, „orka i bronowanie oraz kopanie i grabienie to najlepsze sposoby na przygotowanie pod uprawy”. Zachęcam, by spróbować inaczej, z lepszym skutkiem dla nas wszystkich.

Niełatwo tłumaczy się takie rzeczy.
Początkowo chciałam szczegółowo opisać procesy fizyko-chemiczne wpływające na uprawy. Treści okazały się zbyt trudne, zrozumiałam, że należy
je uprościć. Chciałam w jak najbardziej zrozumiały dla czytelnika sposób przedstawić skomplikowane procesy wpływające na uprawy. Na przykład,
początkowo kontrowersyjne sformułowanie „tak naprawdę spożywamy glebę” tłumaczy, że gleba jest częścią łańcucha pokarmowego – w gruncie rzeczy to
ona stanowi jego początek i koniec. Zależało mi też na tym, by czytelnik wiedział, że czas w ogrodzie jest przyjemny, że można go wpleść w życie,
pracując zawodowo. Daje przy tym poczucie spełnienia, uczy uważności.

A jakie błędy popełniają początkujący ogrodnicy, ci jeszcze nieuważni?
Zwykle startują dobrze – chcą uprawiać ziemię i uzyskiwać zdrowe plony – zaczynają więc od gleby. Ale nie uświadamiają sobie, że gospodarują na żywym
organizmie w naturze, więc przyczyniają się do jej degradacji. Zaczynają od gwałtownej ingerencji w glebę i jej życie, niejako „niszcząc wszystko, co się
rusza”. W ten sposób rujnują niewidzialne symbiotyczne i życiodajne połączenia, przecinają sieci, tną więzi, burząc fundamenty. Tak pojawia się
„pustynia”, ziemia ogołocona z mikroorganizmów i zielonej chroniącej okrywy. Praży się na słońcu, paruje, emituje dwutlenek węgla. Zamyka się na człowieka – czy próbowałaś kiedyś wkopać łopatę w taką „zamkniętą”, martwą glebę?

To pewnie smutna skorupa.
Woda deszczowa po niej spłynie, korzeń młodych siewek się nie przebije, na takiej glebie życie się kończy. Siewcy nie zbiorą z niej plonu, co najwyżej
rozczarowanie. Sezon więc trwa w najlepsze i zaczyna się walka o wysiane ziarno: nawożenie (bo nie rośnie), opryskiwanie (osłabione rośliny są podatne
na choroby i szkodniki, tak jak i ludzie), haczkowanie (odchwaszczanie, bo to rujnująca konkurencja), podlewanie (bo gleba jest sucha jak skała). Po takim
jednym sezonie walki niektórzy ogrodnicy-amatorzy poddają się, mówiąc: „Tyle pracy i dwie marchewki. Dziękuję bardzo. W sklepie kupię kilogram marchwi za 2,50”.

Czy tak musi być?
Zdecydowanie nie. Potrzebne są jednak pokora i zrozumienie, że jest się częścią natury, że łańcuch pokarmowy zaczyna się i kończy w glebie, a jeśli tak, to właśnie o glebę w szczególności trzeba dbać.

Domyślam się, że twój własny ogród to oaza dla wszystkich pożytecznych organizmów.
Tak, i dla nas też. To typowy podmiejski kawałek zieleni. Jest w nim wszystko, czego potrzebujemy. Taki nasz dodatkowy pokój na zewnątrz. Jest tu kawałek
koszonego regularnie trawnika, ogrodzony jest tujami, naprawdę [śmiech]. Jest też w nim dziki kwitnący zakątek, szklarenka zrobiona przez mojego męża. Są
podniesione skrzynie, metalowe palenisko, duży taras z zadaszeniem. Oprócz przydomowego ogrodu po pracy opiekujemy się także ziemią, na której
założyliśmy warzywnik.

Co tam rośnie?
W ogrodzie przydomowym ramy stanowią nasadzenia zimozielone, one są trwałe i wieloletnie. Zmienny jest ten dziki zakątek – tu stawiam na kwiaty i
zioła. Łubiny, klematisy, piwonie, kocimiętka, lawenda, arcydzięgiel, cebulowe kwitnące, astry, fiołki. Są też trawy ozdobne, a żywą ściółkę dla kwiatów
stanowi zielona trzmielina Fortune’a. Z krzewów mam też derenie, kaliny, kule bukszpanów, cisy, lilak, a w cienistym zakątku – paprocie z runianką. Ogród

powinien być na miarę potrzeb jego użytkowników, żadne tam fajerwerki i wielkie wyzwania. Ważne jest, by znalazło się w nim to, co jego właściciel
może ogarnąć własną ręką po pracy i jednocześnie, by było to miejsce dla życia i pożytecznych owadów.

Rodzina grzebie w ziemi razem z tobą?
Zawsze! Mąż i dzieci. To nasz styl życia: po pracy przy komputerze relaksujemy się, pracując na świeżym powietrzu. Traktujemy pracę w ogrodzie
jak „witaminki”, które trzeba łykać codziennie. Po dniu na świeżym powietrzu śpi się twardo, a ciało i umysł regenerują się. W ten sposób nabieramy też
dystansu do panującej rzeczywistości.

Największa frajda w ogrodzie…
Każdy zwykły, dobrze przepracowany dzień. Uwielbiam zbierać ziemniaki, to jak odkrywanie skarbów. Wysypują się z czarnej ziemi niczym brudne klejnoty, cudowny widok i wspaniałe ogrodnicze przeżycie. To mnie uszczęśliwia.

A jakie uprawy napawają cię dumą?
W każdym plonie widzę coś szczególnego – dary natury wspierające zdrowie człowieka. Moje obserwacje wzmacniają także liczne badania naukowe
poświęcone temu zagadnieniu. Warzywa i owoce to prebiotyki dla mikrobioty jelitowej. Karmią armie wygłodniałych, pożytecznych bakterii, które tak
naprawdę sterują naszym zdrowiem. Zawierają też całą masę bioaktywnych substancji, takich jak przeciwutleniacze, flawonoidy, foliany, błonnik czy karotenoidy.

 

 

Czyli jest jeszcze drugie dno twojej pasji – zdrowa gleba równa się zdrowe ciało.

Zgodnie z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia wszyscy powinniśmy zjadać pięć porcji warzyw i owoców, jakieś 400 g dziennie. Zmiana nawyków
żywieniowych działa – widzę to po sobie i mojej rodzinie. Swój wolny czas inwestuję więc w uprawy, które dają plon o dużej gęstości odżywczej. Na
przykład warzywa kapustne. Z jednej strony to prawdziwe wyzwanie, bo ich uprawę utrudnia mączlik szklarniowy i bielinek kapustnik. Z drugiej, to bomby
witaminowe, warte włożonego wysiłku, wspierające zdrowie człowieka. Występują w nich między innymi sulfarofan oraz indolo-3-karbinol, które mają
silne działanie antykancerogenne. Jak już wiesz takie rzeczy, uprawa wciąga jeszcze bardziej.

A miałaś kiedyś ochotę odpocząć od pracy w ziemi? Zrobić sobie wakacje od doglądania wszystkiego?
Nigdy. Gdyby nie mój mąż, nie wystawiłabym nosa poza miejscowość, w której mieszkam i uprawiam ziemię. Mam tu wszystko. Naprawdę! To mój mąż
planuje nasze wyprawy, dogaduje terminy i musi mnie namawiać na wyjazdy. Teraz, w czasie zamknięcia, jestem mu za to bardzo wdzięczna – z każdym
dniem w pandemicznej rzeczywistości coraz mocniej. Zwłaszcza gdy wracam do zdjęć z naszych wspólnych wyjazdów i rozmyślam o tym, że może już nigdy
nie odwiedzę miejsc uwiecznionych na fotografiach, a przynajmniej nie wydarzy się to prędko. Ale ziemia mnie woła, czuję jej czuły puls i rozumiem,
czego ona potrzebuje. Mam nosa do upraw, odkryłam to w sobie i nazwałam powołaniem. Nie czuję, że pracuję, nawet wtedy, gdy jestem fizycznie mocno
zmęczona. To daje mi spełnienie, po co więc miałabym zostawić, coś, co tak kocham? Moje jedyne wakacje od upraw to zima, w tym czasie mam chwilę na
refleksję, snucie planów, na obmyślanie nowych usprawnień, zwykle zresztą polegających na upraszczaniu.

W czasach pandemii wiele osób wraca do prostych przyjemności. A mało co daje taką frajdę, jak własna – nawet maleńka – uprawa. Podpowiesz coś tym, którzy dopiero mierzą się z zamiarem?
Polecam tworzenie przestrzeni wspólnotowych, w których uprawia się kwiaty, warzywa czy owoce. Uprawy może prowadzić kilka osób albo kilka rodzin.
Wygospodarujcie w okolicy kawałek ziemi dla chętnych, którzy chcą „podziubać” w ziemi. Dajcie sobie w tym wolność – nie oczekujcie plonów, nie
wymagajcie od siebie nawzajem, unikajcie ocen. Po prostu załóżcie, że stworzona przestrzeń jest bioróżnorodna, podobnie jak natura. Bioróżnorodność
zaczyna się w glebie, dotyczy wszystkich gatunków, również nas – ludzi – i jest podstawą naszego życia. Szanujcie i pielęgnujcie tę cechę. Dopiero na końcu,
zimą, przyjrzyjcie się z dystansu efektom i oceńcie, czy było warto. Tak żyje się lepiej. Człowiek ma niezwykłą moc tworzenia pożytecznych rzeczy, warto się
skupić na tym. Zacznijcie regenerację naszej planety małymi krokami i powolutku, na własnym podwórku.

 

 

Rozmawiała: Monika Brzywczy, zdjęcia: beata Wróbel i archiwum autorki

Klaudia Sidorowicz
Projektantka zieleni z zawodu, z powołania – ogrodniczka i rolniczka wierna konceptowi uprawy probiotycznej i metodom regeneracyjnym. Kiedy nie
poświęca czasu na projektowanie przed komputerem, spędza go w rodzinnym ogrodzie lub na kaszubskim polu. Wraz z mężem tworzy małą farmę – miejsce warsztatów, spotkań i upraw probiotycznych. Już wkrótce drzwi stodoły zostaną otwarte. Swoje doświadczenia i rady zebrała w książce „Ogród probiotyczny. Jak uprawiać warzywa i owoce i nie zwariować”. Jej codzienną pracę w ziemi możecie obserwować na Instagramie: @mywayofgardening

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin