JEMY, MÓWIMY, CAŁUJEMY
LUDZIE, MIEJSCA

Robić rzeczy razem

Skąd pomysł na Kuchnię Konfliktu, na miejsce, w którym ludzie się spotykają i jedzą?
Sześć lat temu działałam w ramach nieformalnej grupy „Warszawa dla uchodźców”, która wspierała cudzoziemców w szukaniu mieszkań i mierzeniu się z pierwszymi wyzwaniami. Przeprowadziłam wtedy wiele rozmów z uchodźczyniami i uchodźcami
i z większości wynikało jedno: że nowy start w obcym kraju jest ogromnym wyzwaniem i na pierwszy plan wysuwa się potrzeba pracy. Stąd zrodził się mój pomysł na założenie takiego miejsca, gdzie ludzie nie tylko pracują, ale także tworzą więzi i społeczność.

To wcale nie taki typowy model aktywizmu…
Chciałam odejść od modelu charytatywnego, w którym osoba pomagająca stawia siebie wyżej i w pozycji sprawczej, a osobę, której pomaga, w roli biernej, pasywnej. Zależało mi na tym, by stworzyć przestrzeń, w której można kreować wspólnie coś
nowego i robić rzeczy razem. Wybraliśmy bistro, bo to jest miejsce, które mogą współtworzyć wszyscy członkowie zespołu. My dosłownie wspólnie mieszamy w garze z zupą, układamy jadłospis i sprzątamy, ale też wymyślamy strategię działania czy warsztaty i wydarzenia wokół knajpy.

Nazwa, która mocno się zrosła z wami przez te lata, mogła budzić negatywne skojarzenia. Nie bałaś się tego?
Ona miała być trochę niekomfortowa i zaczepna. Liczyliśmy na to, że sprowokuje do myślenia o uprzywilejowanej pozycji większości z nas – choćby z tego względu, że mieszkamy w kraju, który mimo licznych przypadków łamania praw człowieka jest
jednym z bezpieczniejszych miejsc na świecie. Na co dzień nie myślimy o tym, ile wojen toczy się w tym momencie, że wiele milionów osób musi uciekać z powodu konfliktów zbrojnych czy zmian klimatycznych albo braku podstawowych praw i
wolności.

Przypominają o tym też same dania, które podajecie – pochodzą z regionów objętych konfliktem.
Tak, dlatego bywało, że ludzie pytali, dlaczego nie Kuchnia Pokoju albo Kuchnia Dialogu. Myślę, że ważne jest też to, by odczarować konflikt. W końcu to nieodłączna część funkcjonowania razem. My w Kuchni też się kłócimy, zaczynając od tego, jak ugotować pilaw – bo zarówno pani z Tadżykistanu, jak i pan z Afganistanu i pani z Czeczenii gotują to danie i uważają, że wiedzą najlepiej, jak to robić – kończąc na dyskusjach o tym, co jest najważniejsze w naszym działaniu. Dla jednych będzie to fakt, że jesteśmy wege, dla innych kluczowe jest wspieranie kobiet. Bywa i tak, że nazwa inspiruje ludzi do wejścia i zapytania, o co chodzi w tym projekcie.

Wtedy wchodzą z wami w dialog.
To się świetnie realizowało na początku naszej historii, gdy mieliśmy food truck nad Wisłą i kontakt przede wszystkim z weekendowymi bywalcami bulwarów, najróżniejszymi – imprezowiczami z Placu Zabaw, kibicami, którzy właśnie wyszli z meczu Legii czy ludźmi na niedzielnym joggingu z wózkiem dziecięcym.

To co ich wszystkich motywowało, żeby zamówić i rozpocząć rozmowę?

Głód! Kiedy wszędzie dookoła kończyło się jedzenie, błagano nas choćby o frytki. Frytek nie mieliśmy, ale był zaskakujący algierski placek, a za barem panie z Kongo, Pakistanu albo Afganistanu. I zaczynały się rozmowy o tym, co robimy. Dziś najmocniej odczuwam ten dialog w naszej mikrospołeczności na Wilczej, gdzie mamy wielu sąsiadów: małych rzemieślników, jubilera, kilku fryzjerów, pracowników pobliskich biur. Ich relacje z Kuchnią Konfliktu zawiązały się naturalnie, przez sąsiedztwo.

Uchodźcy i uchodźczynie niezmiennie mają ciężką sytuację na polskich ulicach. Wciąż słyszymy o zaczepkach ze względu na kolor skóry czy ubranie. Pamiętam też atak na waszą witrynę.
Niestety, takie sytuacje miały miejsce kilka razy, zarówno nad Wisłą, jak i na Wilczej. Zdarzały się ataki werbalne z obraźliwymi wyzwiskami, najczęściej takimi stereotypowymi typu „Wracaj, skąd przyjechałaś”, czy łączenie ciemnego koloru
skóry z terroryzmem. To megaprzykre i wstrząsające, ale – paradoksalnie – najbardziej zaskakiwała mnie zawsze reakcja tych osób, które przyjmowały to niezwykle dojrzale, ze spokojem, otwartością na dialog, wrażliwością. Ja mam od razu odruch bojowy, a oni nie odpierają tych ataków, tylko zapraszają do nas na herbatę. Podobnych sytuacji jest więcej, ale migranci i migrantki często o tym nie mówią. Wolą podkreślać pozytywne aspekty życia w Polsce i gościnność, z jaką się spotykają. Wczoraj rozmawiałam z panią z Białorusi, która jest uchodźczynią polityczną – osoby, które ją na różnych etapach wspierały, nazywa swoimi aniołami.

Jakie narodowości przewinęły się przez waszą Kuchnię, ile osób tworzy to miejsce?
Przed pandemią pracowaliśmy w zespole dziesięcioosobowym, po zawirowaniach ostatniego roku jest nas sześcioro. Byli ludzie z Konga, Erytrei, Pakistanu, Iraku, Iranu, Algierii, Tunezji, Nepalu, Etiopii, Tadżykistanu, Afganistanu, Czeczenii, Gruzji i Białorusi.

Szeroki jadłospis!
To na pewno, ale z przepisami różnie bywa. Kryterium przyjmowania pracowników i pracowniczek nigdy nie były jakieś niesamowite umiejętności kulinarne, tylko trudna sytuacja życiowa. Priorytetem jest wspieranie tych osób i to jest główna cecha
naszego modelu prowadzenia restauracji.

Ale klienci powracający do was od lat są dowodem na to, że jednak jest w zespole zamiłowanie do gotowania.
Zdarzało się tak, że osoby, które do nas dołączały, odkrywały tę zajawkę już w trakcie pracy. Zwłaszcza mężczyźni, którzy nigdy nie gotowali, bo w ich domach zajmowały się tym kobiety. Wspólnie odkrywaliśmy i odtwarzaliśmy przepisy, które przyrządzały ich mamy. Niesamowite, jak silnym nośnikiem emocji i pamięci może być jedzenie czy zapach. To poruszające, gdy ktoś odtwarza dania z kraju, do którego nie może wrócić, tradycyjne potrawy swoich rodzin, których może już nigdy nie zobaczyć. Dzięki jedzeniu przenosi się na chwilę do domu. Liczę na to, że działa to też w drugą stronę – poprzez gotowanie opowiada swoją historię.

W krajach, które wymieniałaś, na stołach króluje mięso. Ale u was jest tylko wegetariańskie i wegańskie jedzenie.
Nad Wisłą serwowaliśmy potrawy z mięsem. Z jednej strony – żeby zachować ich oryginalność, z drugiej – bo część osób na to nalegała, w ich ojczyznach te najbardziej reprezentacyjne potrawy rzeczywiście zazwyczaj są z mięsem. Po przenosinach do lokalu na Wilczej pojawiły się ograniczenia technologiczne. Mieliśmy mikrokuchnię i niełatwo było spełnić wymogi sanepidowo-infrastrukturalne. Do tego dwie kolejne szefowe kuchni gotowały wegetariańsko i okazało się, że wcale nie jest trudno znaleźć ciekawe przepisy wege. Owszem, podajemy gościom manty z wołowiną, bo to mięso odświętne. Ale nagle dziewczynom przypomina się przepis na hingalsze, pyszne placki z dynią albo inne szybkie domowe danie i to „niepopisowe” codzienne jedzenie staje się superciekawe.

Dlatego z biegiem czasu nawet osoby sceptycznie nastawione do kuchni roślinnej zaczęły się do niej przekonywać i dziś można powiedzieć, że mają na nią zajawkę.

Jakie są największe wyzwania w kierowaniu takim zespołem?
Ja na pewno mam mniej wyzwań niż pozostałe pracowniczki i pracownicy Kuchni, bo mówię biegle po polsku, mam tu rodzinę i znajomych, możliwości załatwiania różnych spraw bezstresowo. Ale na pewno wyjściowe założenie naszego pomysłu, czyli fuzja kultur i tradycji, jest zarówno piękna, jak i trudna. To, co pozwala mi pracować aktywistycznie, to pielęgnowanie w sobie niewiedzy. Bez tego dawno bym poległa. Były momenty, w których przechodziła mi przez głowę myśl, że nic mnie już w tych różnicach kulturowych nie zaskoczy, ale zawsze przekonuję się, że te zaskoczenia są nieograniczone, kryją się często w komunikacji, tak zwanych kompetencjach miękkich, które trudno wyczuć i wytłumaczyć. Inną sprawą są wyzwania, jakie niesie potrzeba horyzontalnego, inkluzywnego modelu zarządzania, wspólnego podejmowania decyzji.

Te akurat są dość powszechne. Ale rzadko w restauracjach.
Kuchnia Konfliktu jest taką trampoliną, od której odbijają się osoby szukające tutaj własnej drogi. Jeśli ktoś jest na przykład uchodźcą politycznym i z zawodu dziennikarzem, sama praca w gastronomii daje możliwość utrzymania się, osiągnięcia poczucia bezpieczeństwa, a później pójścia dalej za głosem serca. Chyba że obudzi się w nim smykałka do gotowania, wtedy zostaje na dłużej.

A jak do was trafiają? Przez inne organizacje?
Współpracujemy z różnymi NGO-sami, ale co ważniejsze, wokół Kuchni naturalnie wytworzyła się wspierająca się wzajemnie społeczność. Od czasu pandemii wiele uchodźczyń działa jako dostawczynie, piecze ciasta czy wytwarza różne przedmioty, które potem sprzedaje u nas. Dzięki tej sieci koleżanka poleci coś koleżance i w efekcie pomagamy większej liczbie osób.

No właśnie, w pandemii zaczęliście funkcjonować jako sklep. A jak jest teraz?
Wracamy do prowadzenia restauracji i wydawania ciepłego jedzenia, ale dalej można u nas kupić świeże wypieki i rękodzieło. To chyba dobry moment na ogłoszenie, że kierowanie Kuchnią przejmują uchodźczynie związane z Fundacją Kobiety
Wędrowne, jedną z niewielu organizacji w Polsce zarządzanych przez samych cudzoziemców.

Wypuszczasz swoje dziecko w świat!
Ciekawie jest patrzeć, jak ten projekt się ode mnie odłącza. To dopełnienie idei oddawania decyzyjności i przestrzeni uchodźcom.

Czy osoby, z którymi pracujesz, chcą zostać w Polsce, czy raczej myślą o dalszej drodze?
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób, które pracowały lub pracują w Kuchni Konfliktu chce zostać i zbudować sobie tutaj życie. Muhamadjon otwiera niezależną stację telewizyjną, bo w Tadżykistanie, skąd pochodzi, nie ma wolności słowa. Z warszawskiego studia będą nadawać newsy dziennikarskie, podobnie zresztą jak to robią Białorusini i Białorusinki. Warto dodać, że są to osoby, które przez wiele lat pozostają w procedurze przyznania statusu uchodźcy, ich sytuacja jest dla nich stale niepewna. Khedi Alieva, prezeska Fundacji Kobiety Wędrowne, która jest również  członkinią rady migrantów przy mieście Gdańsk, pedagożką i naukowczynią – ogólnie rzecz biorąc funkcjonuje w strukturach instytucjonalnych – czekała osiem lat
na rozpatrzenie swojego wniosku. Przez cały ten czas żyła w poczuciu, że może dostać decyzję odmowną. Mauzuna, dziewczyna z Tadżykistanu, dostała odmowę. Jej piątka dzieci mówi po polsku, chodzą do polskiej szkoły, mąż też tu pracuje…

Dalekie to od przysłowiowej polskiej gościnności… Jesteś bardzo blisko obecnego kryzysu na granicy. W jaki sposób tam działasz?
Już trzy miesiące przebywam na granicy, z krótkimi przerwami na powroty do Warszawy. Mogę sobie na to pozwolić właśnie dzięki temu, że dziewczyny przejmują Kuchnię. W miejscu, gdzie stacjonuję, pada teraz śnieg i jest to coś, co mnie niewyobrażalnie przeraża i paraliżuje – myśl o tym, że ludzie dalej są uwięzieni w tym lesie i pozostawieni sami sobie w minusowych temperaturach. Załamuje mnie to, że organizacje pomocowe wciąż nie zostały dopuszczone do strefy stanu wyjątkowego. „Medycy na granicy” powiedzieli ostatnio, że stoimy kilkaset metrów od ludzi, którzy umierają, a nie możemy nic z tym zrobić.

Co w takim razie robicie?
Jeździmy pomagać osobom, które utknęły w lesie, ale to jest pomoc zupełnie podstawowa, zawozimy im wodę, jedzenie, suche i ciepłe ubrania. Najstraszniejsze jest to, że nic więcej nie możemy zrobić. Po chwili normalności, w której nawiązujemy z nimi relacje, dzieci się śmieją, gadamy, przybijamy piątki, nadchodzi bezsilność. My wracamy do ciepłego domu, a oni tam zostają. Następnego dnia dowiadujemy się, że znów przetransportowano ich do pasa przygranicznego przy Białorusi i tracimy jakikolwiek kontakt.

Rozumiem tę bezsilność, zwłaszcza że mówisz to ty – osoba patrząca na to wszystko z bliska. To co mogą zrobić ci, którzy to czytają? Jak się włączyć w pomoc?
Myślę, że teraz najważniejszy jest nacisk opinii publicznej, nagłaśnianie sytuacji, domaganie się otworzenia strefy stanu wyjątkowego dla organizacji niosących pomoc humanitarną. Oczywiście wspieranie zbiórek i zrzutek też jest superważne, ale
najpilniej potrzebujemy zmiany systemowej. To także okazja, by pomyśleć o wspieraniu tych uchodźców, którzy już funkcjonują wśród nas. Udało nam się jako Grupie Granica udzielić pomocy prawnej trzem Kurdom ze społeczności LGBT, wprowadziliśmy ich w procedurę azylową. Teraz przebywają w ośrodku zamkniętym, ale żegnaliśmy się z nadzieją, że nawet jeśli dopiero za rok, to w końcu zobaczymy się w kawiarni lub na imprezie w Warszawie. Płakaliśmy ze wzruszenia.

 

 

 

 

JARMIŁA RYBICKA

Socjolożka oddana działaniom na rzecz praw mniejszości. Studiowała konflikt i prawa człowieka na Uniwersytecie w Utrechcie oraz socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Prowadziła warsztaty dla aktywistów i dziennikarzy z Białorusi we współpracy z Helsińską Fundacją Praw Człowieka i polskim MSZ, koordynowała wiele projektów pomocowych w Polsce i za granicą. Jej kampania społeczna „Invisible People” została nagrodzona przez Radę Europy. Współtwórczyni warszawskiego bistro Kuchnia Konfliktu, miejsca zatrudniającego oraz wspierającego uchodźczynie i uchodźców.

Zobacz też podobne artykuły

Wszystkie wydania ust
  • nr 29

  • nr 28

  • nr 27

  • nr 26

  • nr 25

  • nr 24

  • nr 23

  • nr 22

  • nr 21

  • nr 20

  • nr 19

  • nr 18

  • nr 17

  • nr 16

  • nr 15

  • nr 14

  • nr 13

  • nr 12

  • nr 11

  • nr 10

  • nr 9

  • nr 8

  • nr 7

  • nr 6

  • nr 5

  • nr 4

  • nr 3

  • nr 2

  • nr 1

Nasze przewodniki po miastach
  • Kraków

  • Lizbona

  • Polskie góry

  • Bangkok

  • Lato

  • Kioto

  • Mediolan

  • Singapur

  • Warszawa

  • Warszawa

  • Berlin