Widzę, że mamy te same słabości ostatnio… do słodyczy w Kukułce.
Uwielbiam! Mam studio w pobliżu i często robię sobie przerwę na kawę i coś słodkiego. Najbardziej lubię waniliowe eklerki i serniki – mógłbym jeść je codziennie.
Wiem to z konta na Instagramie, gdzie bardzo otwarcie dzielisz się swoim życiem, właśnie wskazując miejsca, w których bywasz codziennie. A przecież masz rzesze fanów – nie doskwiera ci potem brak prywatności?
Zdarza się. Byłem raz z koleżanką w Luksemburgu. Jedliśmy lunch koło tego słynnego napisu „I Love Luxembourg”, no i trochę nieopatrznie wrzuciłem od razu relację. Dosyć szybko pojawiła się grupa młodych ludzi, którzy zaczęli nas zagadywać. Od tamtej pory postuję dopiero wtedy, gdy już wyjdę z danego miejsca. Ale nie wyobrażam sobie z kolei, że ktoś inny miałby prowadzić moje konto. Zajmuje mi to sekundy, a myślę, że dzięki temu jestem dla ludzi autentyczny. Chcę, żeby tak zostało. To jest też rodzaj pamiętnika. Znajomi mnie prosili, żebym coś wrzucał na Instastories, bo chcieli wiedzieć, co u mnie słychać, skoro rzadko się spotykamy.
To wyjątek wśród muzyków klasycznych. Oni raczej nie prowadzą własnych kont w social mediach. A ty jesteś bardzo szybki i spontaniczny w swoich relacjach. Podobnie chyba w życiu zawodowym?
To fakt, jestem takim „napinaczem”. Jak wakacjuję, to też bardzo aktywnie. Ostatnio pojechałem z przyjaciółmi w góry, wstawaliśmy o 5.30 i ruszaliśmy na szlak. Było cudownie. Nie byłem w polskich górach od 20 lat! Jestem typem, który lubi czynny wypoczynek, na plaży nie umiem leżeć. Raczej wolę sobie pograć w minigolfa czy softballa. Na odpoczynek jeszcze przyjdzie, mam nadzieję, czas.
Pandemia cię nie zatrzymała?
Nic się nie zmieniło, poza tym, że jestem w Warszawie, no i że musiałem odpuścić wiele zaplanowanych nagrań i koncertów. Ale momentalnie ogarnąłem sobie mnóstwo innej pracy. Zrobiłem z przyjacielem materiał na mój trzeci album i materiały wideo. Ludzie nie rozumieją, że zupełnie inaczej trzeba się przygotować do koncertu, a inaczej do nagrań. Na występie liczą się emocje i można wiele rzeczy ukryć. Podczas nagrań ważny jest każdy szczegół, wszystko słychać, wyłapuje się każdy detal – konieczna jest więc precyzja, wszystko musi być idealne. Planowanie płyty trwa czasami nawet 1,5 roku. Ostatnie miesiące wykorzystałem na ćwiczenia, przygotowania, na rzeczy, na które zazwyczaj brakuje czasu. Jestem perfekcjonistą, chcę, aby to, co nagrywam, miało super jakość, bo mam świadomość, że to zostanie utrwalone w sieci i na innych nośnikach. Ale tak w ogóle to lubię ruch, akcję, lubię obserwować, poznawać ludzi, nowe kultury, chłonąć.
Zawsze taki byłeś?
Chyba tak. Myślę, że to dzięki moim rodzicom, z którymi sporo podróżowałem. Każdego roku jeździliśmy w marcu na Chopok na narty, a latem do Dębek. Ale również do Grecji, Włoch, Norwegii, Szwecji. Dużo tego było.
Dobre dzieciństwo. Masz rodzeństwo?
Tak, starszego brata, ale wychowałem się w dużym domu na warszawskim Żoliborzu, w którym mieszkali też moi bracia i siostry cioteczne. Mam więc siedmiu braci i dwie siostry. Zawsze byliśmy bardzo blisko. Dziadkowie z obu stron to architekci, tata i mama – graficy.
Artystyczna rodzina.
Bardzo! Nawet babcia – dentystka – robi protezy, czyli rzeźbi w zębach [śmiech]. Moja mama często pracowała w domu – malowała. Tata został grafikiem komputerowym i pracował poza domem. Obserwowałem, jak tworzą, ale niestety nie mogłem w sobie znaleźć żadnego talentu. Próbowałem, zdałem do liceum plastycznego, ale po dwóch latach mozolnych prób rysowania zrozumiałem, że nic z tego nie będzie i zaproponowałem mojej nauczycielce, że będę pozował reszcie klasy. Widziała, że wcześniej na maksa się starałem, więc odpuściła mi i się zgodziła. A ja miałem czas, żeby czytać o muzyce i szykować się do egzaminu na Uniwersytet Muzyczny.
Śpiewałeś w domu jako dziecko?
Niespecjalnie, ale kiedy jeździliśmy autem na wakacje, zawsze grała w nim muzyka. Sting, Cher, Czerwony Tulipan, trochę klasyki. Dużo bardzo zróżnicowanych klimatów! Już w wieku ośmiu lat zacząłem śpiewać w amatorskim chórze Gregorianum.
A czego słuchałeś jako nastolatek?
Na walkmanie pamiętam kasety Offspring, bo kilka ich kawałków było w grze „Tony Hawk’s 2”. A ja już wtedy jeździłem na deskorolce i miałem na to dużą zajawkę. Ale próbowałem też masy innych rzeczy: akrobatyki, tenisa, capoeiry, nart, snowboardu, rolek. Nigdy się nie szufladkowałem, nie fiksowałem, że lubię tylko to i koniec.
Te dwa skrajnie różne światy – klasyka i deskorolka – nie kłóciły się ze sobą?
Nie bardzo, po prostu nie przenikały się specjalnie, nie opowiadałem im o sobie nawzajem. Dzięki desce poznałem chłopaków z marki Turbokolor. Od nich dostawałem stare buty i deskorolki – sam nie miałem na to pieniędzy. Zacząłem z nimi pracować jako model, a potem w magazynie, gdzie czasami trzeba było i ze dwa tysiące skarpet przeliczyć.
Wow, ciężka robota!
Tak było! Ale nie bałem się tego, chciałem zarobić jakieś pieniądze. Potem już na Uniwersytecie Muzycznym postanowiłem nie brać pieniędzy od rodziców i miałem okresy, w których żyłem naprawdę biednie, na tak zwanej bułce z serem i kefirku. Dzięki temu bardzo potem doceniałem pierwsze większe zarobione pieniądze.
Kiedy szala przechyliła się w stronę muzyki?
W liceum. Widziałem już, że plastyka nie jest dla mnie. A dużo wtedy imprezowaliśmy, właściwie żyło się od piątku do piątku, od imprezki do imprezki – złote czasy domówek. A z chłopakami z breaka chodziłem też do klubów. Wyimprezowałem się na maksa. Ale zupełnie nie wiedziałem, co zrobić dalej z życiem. Jedynym, co sprawiało mi wielką przyjemność i satysfakcję, było śpiewanie w chórze. Wiele zawdzięczam Berenice Jozajtis, naszej dyrygentce, i Leszkowi Kubiakowi. Nauczyli mnie muzykalności i podstawowych zasad współżycia w grupie. Jeździłem z nimi wszędzie, spędzałem czas na koloniach. Rozstrzał wiekowy w naszym chórze był duży, chłopcy mieli od 8 do 18 lat. Od tamtej pory nie mam problemu z wchodzeniem w nowe sytuacje. Łatwo się oswajam i łapię kontakt z osobami w różnym wieku. Jakbyś wrzuciła mnie w tłum ludzi, których zupełnie nie znam, nie byłby to dla mnie problem niezależnie od tego, czy mieliby 12 czy 68 lat. Byłem muzykalny, ale o harmonii i teorii muzyki nie miałem wtedy zbyt wielkiego pojęcia. Byłem fanatykiem zespołu The King’s Singers, męskiej grupy wokalnej. Marzyłem, by śpiewać tak jak oni. I potem założyliśmy taką ośmioosobową grupę, w której śpiewałem jako kontratenor, bo taka akurat była potrzeba.
Ten okres cię ukształtował?
Nauczyłem się być jednym organizmem z całym zespołem. Ludzie, którzy od początku są kształceni jako soliści, rzadko to potrafią. A ja do dziś korzystam z tej umiejętności pełnego zjednoczenia. To prawda, że w operze solista jest twarzą całego zespołu, ale równocześnie staje się jednym z wielu instrumentów, śpiewa z orkiestrą, z dyrygentem – oni wszyscy są tak samo ważni. Zawsze zwracam uwagę, by moja orkiestra czy poszczególni muzycy byli wymieniani jako współtwórcy płyt i koncertów.
Walczyłeś na maksa!
Tak! I powiem ci, że dobrze mi to zrobiło, bo już teraz spełniłem wszystkie swoje marzenia. Przed trzydziestką. Teraz już mogę sobie na luźno robić to, co chcę – co się wydarzy, to się wydarzy!
Do planów jeszcze wrócimy, ale przez chwilę zajmijmy się twoim głosem, który naturalnie brzmi jak…
Bas‑baryton. Ale nie wiem, czy wiesz, że każdy facet może być kontratenorem, to po prostu pewna modulacja strun głosowych. Kiedy śpiewasz swoim naturalnym głosem, wszystkie struny wibrują, a kiedy kontratenorem, to tylko ich brzegi.
Nie miałeś z tym problemu? Powiedzmy sobie szczerze – to nie jest specjalnie męski głos.
Kiedy zaczynałem, bardzo się wstydziłem, nikomu nic nie mówiłem, nikogo raczej nie zapraszałem na swoje koncerty. Ale potem, jak już dużo jeździłem za granicę, zobaczyłem, że kontratenorzy nie są taką rzadkością, jak u nas. A przy okazji, dzięki temu, że w tym samym czasie tańczyłem breakdance, zacząłem obserwować, jak praca z ciałem wpływa na emisję głosu. I bardzo dużo się nauczyłem. Zrozumiałem, czego absolutnie nie mogę robić przed koncertem.
Czego?
Oj, to moja tajemnica, ciężko wypracowana. Nie wszystko mogę zdradzić, ale na przykład na pewno nie mogę jeść hinduskich potraw ani pić wina. Przed koncertem muszę pobyć sam, poćwiczyć, rozśpiewać się. Bardzo pomaga mi rozciągnięte, wyćwiczone ciało, pewna swoboda ruchu na scenie. Głos to całe ciało! Jeśli ktoś śpiewa i napina kciuk, to już traci cenny tlen, który może przeznaczyć na emisję głosu.
Duża świadomość ciała!
Tak, to właśnie dzięki breakingowi. Choć na początku wszyscy mnie hejtowali, mówili, że jeśli nie przestanę tańczyć, to nigdy nie będę dobrym śpiewakiem.
Dlaczego?
Bo breaking jest bardzo kontuzjogenny – nie da się kręcić na głowie i być luźnym w okolicach gardła. W niektórych figurach trzeba napiąć ciało, inaczej można sobie zrobić krzywdę. Ale ja bardzo poważnie podchodzę do tego, co robię, więc każdą rzecz dokładnie przeanalizowałem, wiem, że nie mogę wykonać wszystkiego przed występem, ale mam takie swoje ćwiczenia, rozruch, które pomagają obudzić cały system oddechowy. Wypracowałem sobie taką własną metodę. Każdy śpiewak ma swoją – to sekret, ale jednocześnie po prostu bardzo dokładna autoobserwacja.
Podróżujesz w specjalnej masce…
Bardzo dużo jeżdżę po świecie i nie stać mnie na to, by coś złapać w samolocie, to kompletnie rozłożyłoby mój napięty grafik. Używam więc specjalnej maski, Humidiflyer, dzięki której oddycha się własnym powietrzem, nawilżanym przez specjalny filtr. Można używać jej w pociągu, w samolocie, taksówce. Mam zresztą cały set podróżny, poza maską używam słuchawek z redukcją hałasu, okularów lustrzanych (nie lubię, jak ludzie widzą, że śpię). Zawsze biorę swoją ulubioną bluzę z głębokim kapturem, czasami szalik. Tak sobie zipuję w ukryciu [śmiech]. Mam też mały notesik, w którym zapisuję różne rzeczy. Podróż to dla mnie rodzaj medytacji, odpoczynku od ludzi, czas na wymyślanie nowych rzeczy.
Śpiewacy operowi słyną z ekscentrycznych życzeń, stylu życia. Ty masz jakieś słabości lub fanaberie?
Fanaberie – nie. Prawie nie wydaję pieniędzy, noszę ciuchy, które kiedyś dostałem na sesjach, czy po pokazach. Jestem minimalistą, bo bardzo dużo się przemieszczam, wciąż podróżuję. Jak miałbym się zabrać z większą ilością rzeczy? Do niedawna nie miałem nawet stałego miejsca. Mam swój pokój w domu rodzinnym, a w nim stare meble, wszystkie programy z koncertów. Kolekcjonuję je, żeby pamiętać, gdzie byłem, bo czasem jestem w czterech krajach w ciągu miesiąca. Trudno to spamiętać. A jeśli chodzi o moje potrzeby zawodowe, to zależy mi tylko na pustej sali przed koncertem, żebym mógł się w samotności skoncentrować i przygotować. Potem przez długi czas jestem na sali wśród tłumu, muszę dać ludziom dużo energii. Jestem takim śpiewakiem, który oferuje wiele: długi program na pełnym speedzie, często śpiewam aż 14‑15 arii w trakcie wieczoru. To wymaga dużej mocy i wytrzymałości, dlatego właśnie ciało jest tak ważne w mojej pracy. Po takim koncercie jest tyle adrenaliny, że nie śpię do 3 w nocy i zjadam dwa obiady. Mam też swoje sposoby na złe samopoczucie przed występem. Na szczęście jeszcze nie odwołałem żadnego z moich występów.
O czym myślisz, jak śpiewasz?
Różnie, ale generalnie mam taką filozofię, że jeśli publiczność ma się dobrze bawić, to ja też muszę. Często więc odpinam wrotki i bawię się z moją orkiestrą, zmieniam ornamenty, podpuszczam ich, improwizujemy. Każdy koncert jest niepowtarzalny, nie da się go zaśpiewać tak samo, za każdym razem istnieje tylko tu i teraz. Spontaniczność w operze to raczej rzadkość. Pokazujesz, że ten dość skostniały gatunek sztuki ma szansę ulec zmianie. Nie tylko ja – jest wielu śpiewaków, których już nie interesuje stanie w kostiumie na scenie i statyczne śpiewanie. Chcą chodzić, skakać, grać. Oczywiście wciąż jest miejsce na bardzo konserwatywną operę, zawsze znajdą się tacy, którzy ją lubią. Ale na szczęście jest też młode pokolenie, które pracuje z reżyserami i choreografami równocześnie.
Kogo warto w tym świecie obserwować?
Teda Huffmana czy Jamesa Darraha – z oboma reżyserami miałem już przyjemność pracować. Niesamowite pomysły, superenergia. Poza tym Jean Bellorini i Robert Carsen.
Ale to wciąż są wielkie produkcje, gigantyczne budżety. Czy teraz, w czasach COVID-owych, uda się ją utrzymać? Czy to jeszcze ma sens?
Trudno teraz przewidzieć, ale przypomniało mi się, jak z Tedem pracowaliśmy nad operą „Rinaldo” we Frankfurcie, a dokładniej w Bockenheimer Depot – przestrzeni, w której dawniej naprawiano pociągi. Dziś jest wykorzystywana w celach kulturalnych, ma świetną akustykę. Ted zrobił bardzo minimalistyczny spektakl – w zupełnie ciemnym pomieszczeniu, doskonale wykorzystując zastane elementy przestrzenne: filary czy spadki. Występowało kilkoro tancerzy i śpiewaków. Na początku wystraszyliśmy się, że to będzie zbyt minimalistyczne, ale wyszło wspaniale i bardzo angażująco. Śpiewacy i aktorzy mocno wykorzystywali swoje ciała, fizyczność. Jeśli na scenie była walka – to prawdziwa, namacalna! Marzyłem od dawna, żeby zaśpiewać rolę Rinalda, no i się dało.
No właśnie, dlaczego tak bardzo lubisz barok?
Bo jest w nim wiele uczuć i kontrastów. I dużo wolności. Większość jest zapisana w nutach, ale mimo to pozostaje wiele momentów, w których kompozytor zostawia wykonawcy wolną rękę. Jeśli znasz styl, możesz działać w jego ramach, a czasami wychodzić poza nie. O tym napisałem swoją pracę licencjacką, a potem magisterską.
O strukturach, które zostawiają wolność?
Tak, ja to uwielbiam. Trzeba najpierw oprzeć się na konkretnych ramach, żeby móc poza nie wykraczać, wchodzić w dialog z klasycznymi zasadami. Staram się wychodzić z dobrze mi znanych stref komfortu, robić rzeczy nieprzewidywalne. Dlatego na przykład zgodziłem się ostatnio na kolaborację z Pepsi. Nie wszyscy pewnie to zrozumieją, ale dla mnie to było ciekawe doświadczenie. Nie mówiąc też o kwestiach zarobkowych. Ja jestem artystą freelancerem, w czasach COVID‑u straciłem właściwe wszystkie projekty. Oczywiście poradzę sobie, zdarzyło mi się już nawet w tym okresie śpiewać prywatne minirecitale dla jakichś ludzi. Ale sytuacja nie jest łatwa. Wszystkie występy, premiery zostały odwołane. Zresztą ja już się przyzwyczaiłem do tego, że ludzi szokuje, kiedy śpiewak operowy zaczyna kręcić się na głowie, tańcząc breakdance.
Można znaleźć wolność w operze?
I to dużą! Dostaję jakiś zapis nutowy, mam swoje partie, ale to, jak je zinterpretuję, w jaki sposób dojdę z punktu A do punktu B, to już jest moja broszka. Uwielbiam improwizować, zazwyczaj sam proponuję reżyserowi jakiś charakterystyczny rodzaj gestu czy ruchu. Gadamy o tym, budujemy to razem. Bywa i tak, że mam na scenie partnerów‑śpiewaków, którzy nie są gotowi na zmiany w choreografii. Szanuję to i nie zawsze szaleję. Na szczęście jest sporo ludzi, którzy wczuwają się w moją grę. Wtedy jest najlepiej.
Opowiedz o tym słynnym występie w krótkich spodenkach dla radia France Musique.
Nagranie obejrzało aż sześć milionów ludzi. To szaleństwo! Wiele z nich mówiło, że śpiewanie arii w takim stroju to – delikatnie mówiąc – innowacja w świecie opery. To był zupełny przypadek. Mieliśmy premierę opery „Erismena” na Festiwalu d’Aix‑en‑Provence, więc oczywiście wieczór z bankietem i zabawą. Koło 1 w nocy zadzwoniła do mnie dziewczyna z administracji festiwalu, że odpadł im ktoś z nagrania radiowego na następny dzień, i czy ja bym tego nie zrobił. Jestem śpiewakiem, więc oczywiście lubię śpiewać [śmiech]. No i w euforii zabawy od razu się zgodziłem, pomyślałem, że jeśli dla radia, to luz. Nazajutrz przyszedłem na patio, gdzie był nagrywany program, w tych krótkich spodenkach, nic innego ze sobą nie miałem, a było już za późno, żeby biec do domu się przebrać. Południe Francji, lato, nawet o 18 były tam pewnie ze 34 stopnie, a ja i pianista ubrani bardzo wakacyjnie, pewni, że nagrywamy audio… Okazało się, że są nie tylko kamery, ale i publiczność. Nie było odwrotu, trzeba było po prostu wyjść i zagrać.
I chyba właśnie ten dysonans między strojem a pięknym wykonaniem i pewna nonszalancja, sprawiły, że to nagranie ma tak ogromną liczbę wyświetleń.
Tak myślę. Plus to, że jest to Francja, w której jestem bardzo rozpoznawalny. W Polsce śpiewacy operowi nie są tak powszechnie znani, jak tam. We Francji śpiewam na świętach narodowych, bardzo dużo występuję, wszystkie koncerty mam szybko wyprzedane, a jak lecę samolotem, to ludzie mnie zaczepiają. Oznacza to chyba, że tamtejsze społeczeństwo trochę więcej wagi przykłada do muzyki klasycznej.
Co jeszcze chciałbyś zrobić przed trzydziestką? Kiedy to wypada?
W grudniu. O, jeszcze wiele rzeczy. Ale generalnie postanowiłem, że jak trafi mi się propozycja, na którą normalnie odpowiedziałbym „nie”, to teraz powiem „tak”. Jedną z takich rzeczy było poprowadzenie warsztatów w Opera Studio w Zurychu. Poproszono mnie, żebym opowiedział, jak rozmawiać z zespołem kreatywnym, czyli dyrygentem, reżyserem, choreografem, oświetleniowcami. Z tymi wszystkimi ludźmi, którzy w operze pracują na stałe. Mówiłem też o tym, jak być freelancerem, jak prowadzić social media. Bo ja przez wiele lat byłem swoim własnym agentem…
A teraz?
Teraz oczywiście mam już agenta od kilku lat. Ale przez długi czas robiłem to sam i musiałem się tego dobrze nauczyć. Jak prowadzić negocjacje, czego wymagać, czego oczekiwać. Na warsztatach było wielu bardzo utalentowanych młodych śpiewaków, a ja często od nich kilka lat młodszy – to było wyzwanie.
Twoje życie to „plan” czy „no plan”?
Jedno i drugie! W świecie opery jest tak, że wiesz dokładnie, co będziesz robił w 2022 roku, więc w życiu prywatnym wolę brak planu. Uwielbiam swobodę i dni wolne od pracy, bo zazwyczaj muszę wstawać o 7, żeby o 10 już być na próbie. Takie dni jak dziś, bez obowiązków i planów, spędzam jak chcę. Świadomość, że mogę się położyć na podłodze i poczytać książkę, zadzwonić do kogoś albo pójść na kawę do Kukułki i że nie muszę się nigdzie spieszyć – uwielbiam. To luksus. Czas jest najbardziej cenną rzeczą, którą mam, i muszę nią władać mądrze.
A świat? Masz jakąś wizję, w jakim kierunku zmierzamy?
Trudno powiedzieć, ale wiem jedno – jeśli byłoby trzeba, mógłbym nawet jutro skończyć karierę śpiewaka i w jednej chwili się przebranżowić. Zostałbym stolarzem albo ogrodnikiem. Coś bym sobie na pewno znalazł. Muzyka jest dla mnie oczywiście superważna, więc zupełnie bym jej nie odpuścił, tylko na przykład nauczyłbym się w końcu lepiej grać na fortepianie albo bym jej po prostu dużo słuchał… Trudno mi stwierdzić, w jakim kierunku to wszystko zmierza, ale na pewno ludzie są spragnieni sztuki żywej. Potrzebują kontaktu, tej unikatowej magicznej chwili, w której doświadcza się muzyki. Garstka ludzi zamknięta w jednej przestrzeni przeżywa to samo. To jest piękne i niezwykłe! Gdy ktoś mnie pyta, jaki był mój najlepszy koncert, nie wiem, co odpowiedzieć, trudno wybrać jeden.
Nie mów! Na pewno w swojej karierze przeżyłeś coś spektakularnego, o czym zawsze marzyłeś.
Fajnie zaliczyć wspaniałe sale operowe, ale czy lepiej śpiewać w Carnegie Hall, które ma cztery tysiące miejsc, czy w malutkim teatrze, który mieści zaledwie 80? Nie wiem. W takim teatrze jesteś w stanie zrobić wszystko, możesz zawładnąć publicznością tak, że nie da się tego z niczym porównać. Stres jest wtedy większy, bo widzisz każdą twarz. A przy kilku tysiącach ludzi to jest jak plazma, widzisz coś rozmytego – śpiewasz z całych sił i doznania są niesamowite, ale to po prostu inny rodzaj doświadczenia.
Żyjesz standardowo?
Absolutnie niestandardowo i standardowo zarazem! Ale masz klasyczne marzenia. Gdzieś czytałam: zostać ojcem, założyć rodzinę… Oj, tak bardzo bym chciał, ale chcę być aktywnym tatą. To wymaga czasu, więc chyba jeszcze nie teraz. Potrzebuję jeszcze wolności, nie jestem na to gotowy. Mój brat jest dla mnie super przykładem takiego ojca.
Najbardziej szalona rzecz, którą zrobiłeś w życiu?
Wiele! Tańczyłem na środku ulicy w Tajlandii, była impreza, zatrzymaliśmy ruch, wskoczyliśmy ze znajomymi na tył ciężarówki i tańczyliśmy. I takie momenty są najcenniejsze. Uwielbiam, kiedy życie przekracza moje wyobrażenia, kiedy kompletnie mnie zaskakuje, a ja wychodzę poza ramy tego, co już znam i przeżyłem.
Rozmawiała: Monika Brzywczy
Zdjęcia: Hélène Pambrun
Jakub Józef ORLIŃSKI
Urodzony w 1990 roku w Warszawie, śpiewak operowy, kontratenor, absolwent Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie i Juilliard School w Nowym Jorku. Laureat międzynarodowych konkursów. Występował w wielu światowych produkcjach na największych scenach. Uznawany za jeden z najpiękniejszych współczesnych głosów operowych. W 2019 roku otrzymał Gramophone Classical Music Award dla najlepszego młodego artysty, zdobył też Paszport „Polityki” w kategorii muzyka poważna.